środa, 31 marca 2010

Ścianka

Pogoda jest już tak dobra, że dziś pojechałem na ściankę tenisową. Wziąłem tylko jedną piłkę, a że była już kilkukrotnie używana na sali, pękła po godzinie odbijania. Na szczęście przy takim treningu taka dawka tenisa jest wystarczająca. Poćwiczyłem forhend, topspinowy bekhend oraz serwis. Przy tym ostatnim elemencie skupiałem się na właściwym chwycie rakiety oraz pracy skrętnej tułowia. W tym roku mam ambitny plan poprawy serwisu od strony technicznej. Chcę, żeby nie było to uderzenie "klepane", tylko porządny ruch serwisowy, w którym uczestniczy całe ciało. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Na Wielkanoc jedziemy do Zgliczyna. Najsamprzód spotkamy się z moją mamą i babcią na śniadaniu świątecznym, a potem ruszamy na krajową "siódemkę".

sobota, 27 marca 2010

Upiór w operze

W sposób niezaplanowany odwiedziłem dzisiaj naszą sławną stolicę. Mój pracodawca, czyli jednostka samorządu terytorialnego o nazwie Miasto Olsztyn, dofinansowuje swoim pracownikom wyjazdy do Warszawy. W programie jest zwiedzanie muzeum Powstania Warszawskiego, obiad na Starówce oraz opera w teatrze muzycznym Roma.
Po ogłoszeniu w urzędzie możliwości takiego wyjazdu nie wykazałem specjalnego zainteresowania tematem. Dodatkowo dziewczyny z mojego wydziału zaplanowały wyjazd w weekend, który mi zdecydowanie nie pasował. Wtedy też ostatecznie przestałem zaprzątać sobie mózg wizytą w stolicy.
Jednak w ostatni wtorek zadzwonił do mnie Tomaszczuk, zwany przez niektórych Tymoteuszem, i zaproponował mi udział w tej wyprawie. Zwolniło się miejsce i szukał kompana. Zgodziłem się, gdyż w zasadzie ważniejsze jest z kim, a nie gdzie się jedzie.
Wobec powyższego stawiłem się w sobotę o godz. 6:30 rano pod olsztyńskim teatrem lalek. Za chwilę doszedł Tomaszczuk. Autokar przyjechał punktualnie i wpakowaliśmy się do środka. Ruszyliśmy w drogę.
W Warszawie byliśmy przed dziesiątą. Zajechaliśmy pod muzeum Powstania Warszawskiego. Jako że śniegi stopniały i wczoraj było bardzo ciepło zmieniłem kurtkę zimową na wiosenną. Teraz okazało się to dużym błędem. Musieliśmy czekać na przewodnika i w związku z tym zdążyłem całkiem solidnie zmarznąć. Dodatkowo nie wziąłem czapki, a że z gęstą czupryną pożegnałem się dość dawno temu, dotkliwe uczucie zimna dotykało mnie w dwójnasób. W końcu o wpół do jedenastej zaczęliśmy zwiedzanie.

Nie wiem, czy to z powodu nienajlepszego humoru spowodowanego pogodą, czy też z innych nieznanych przyczyn, ale od początku zwiedzanie męczyło mnie okrutnie. Dobrze rozumiem znaczenie powstania, heroizm, walkę i bohaterstwo, ale snułem się za przewodnikiem raczej niezbyt energicznie. Dodatkowo miała ona (bowiem to kobieta była przewodnikiem) głos cichy, a co za tym idzie mało donośny. Poza tym w tle ciągle rozbrzmiewały przeróżne dźwięki, które miały tworzyć nastrój tamtych ciężkich dni. I tu moim zdaniem czegoś zabrakło. Jakoś nie przemawiała do mnie atmosfera tego muzeum. Nie potrafiłem wczuć się w grozę walki i śmierci roku 1944. Tomek miał podobne odczucia. Do dzisiaj nie wiem, czy to my dziwni jesteśmy, czy też muzeum słabo spełnia swoją rolę. Jak by nie było, wymęczyłem się porządnie przez te półtorej godziny.
Następnie zawieziono nas na Stare Miasto. Z parkingu trzeba było iść kawałek do restauracji Barbakan, w której mieliśmy zarezerwowany posiłek. Dotarliśmy tam bez przeszkód, nie licząc zimnego wiatru przeszywającego mnie na wskroś i nadmiernie chłodzącego moje małżowiny uszne. Na szczęście w restauracji, która mieści się przy ulicy Freta, było ciepło. Sprawnie podano nam zupę pomidorową, kotlet z kurczaka z ziemniakami i surówką oraz kawałek jabłecznika. Jako tako najedzeni mieliśmy teraz czas wolny.
Wróciłem z Tomaszczukiem pod Kolumnę Zygmunta i tam pokręciliśmy się po okolicy. Przeszliśmy się ulicą Krakowskie Przedmieście, co od razu skojarzyło mi się ze słynną serią książek Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika. Główny bohater mieszkał właśnie przy tej ulicy, w skrommnej kawalerce.
Ponieważ czas i zimno nagliły do powrotu do niezbyt wygodnego, ale jednak skutecznie chroniącego przed chłodem autobusu, ruszyliśmy w kierunku parkingu. Kolejnym i ostatnim już punktem naszej wyprawy był teatr Roma, który mieści się przy ul. Nowogrodzkiej 49. Mieliśmy zarezerwowane bilety na operę pt. "Upiór w operze".
W autobusie rozdano nam bilety. Dostaliśmy miejsca na balkonie II, w loży 14. Wysadzono nas przed teatrem, zatem nie musieliśmy brać kurtek. Zapobiegło to wątpliwej przyjemności stania w kolejce do szatni. Bileterka skierowała nas na drugie piętro, gdyż tam właśnie mieścił się nasz balkon II. Loża 14 była już zapełniona i to wyłącznie ludźmi z naszej wycieczki. Usiedliśmy na fotelach i stwierdziliśmy, że zbyt dużo z tego przedstawienia nie wyniesiemy, przynajmniej jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe. Znajdowaliśmy się bowiem w najdalszym możliwym miejscu od sceny.
Opera zaczęła się prawie punktualnie. Na szczęście nagłośnienie było świetne i po części rekompensowało niedogodności widokowe. Zresztą nie tylko odległość była problemem. Siedzenia były tak usytuowane, że widzowie siedzący przed nami skutecznie zasłaniali nam część sceny. A trzeba zauważyć, że nie byli to koszykarze NBA, a zupełnie przeciętnych gabarytów fizycznych koleżanki z urzędu. Pozostało nam skupić się na słuchaniu. A było czego posłuchać. Artyści głosy mieli nieprzeciętne. Szczególną uwagę przykuwała odwórczyni roli Christine. Po wejściu w poniedziałek na stronę internetową teatru Roma obejrzałem zdjęcia pieśniarek. Bo trzeba wiedzieć, że w rolę tę wcielają się na zmianę trzy artystki: Paulina Janczak, Edyta Krzemień i Kaja Mianowana. Niestety, z naszej loży nie byłem w stanie rozpoznać żadnych cech charakterystycznych owej Christine. Zatem nie wiem, która z nich występowała na scenie na naszym seansie.
Po przedstawieniu dosyć sprawnie zebraliśmy się w autokarze i bez zwłoki wyruszyliśmy do Olsztyna. Po drodze łyknęliśmy dla kurażu odpowiednio wzmocnionego napoju porzeczkowego. O godzinie wpół do dziesiątej byłem w domu. Zasnąłem natychmiast.