niedziela, 10 maja 2009

Trening, trening, trening

W czwartek graliśmy w Kortowie debla przeciwko parze Malinowski/Sobiech. Ja grałem po prawie tygodniowej przerwie i nie czułem uderzenia. W rezultacie pierwszego seta przegraliśmy 0:6. Potem jednak wziąłem się w garść, zacząłem powoli wpadać w rytm gry i drugi set padł naszym łupem 6:4. Trzeci, decydujący set również przebiegał po naszej myśli i wygraliśmy go 6:3.
W piątek zaczęliśmy grę dwóch na jednego. Ja byłem sam, po drugiej stronie miałem Zdzicha i Jerzego Dynaburskiego. Wygrałem pierwszego seta i prowadziłem w drugim, kiedy zjawił się czwarty do debla. Był nim Piotrek Jasiński, który dołączył do pana Jerzego. Wygraliśmy z nimi bez problemu.

czwartek, 7 maja 2009

Giant Cypress DX

Wczoraj po raz pierwszy przyjechałem do pracy nowym rowerem. Przypiąłem go tam, gdzie poprzedni rower, ale nie jest to zbyt dobra lokalizacja. Za dużo osób tam się kręci i nowy sprzęt może przyciągnąć element niepożądany. Mój Giant nie stał na szczęście tam zbyt długo. Przed jedenastą pojechałem na nim bowiem na kontrolę do SP 6. W drodze powrotnej złapał mnie deszcz, chyba pierwszy od miesiąca w Olsztynie.
O czwartej zadzwonił Zdzichu i pytał o grę w tenisa. Ja się wahałem z uwagi na pogodę i ostatecznie nie zdecydowałem się na przyjazd do Kortowa. Była to szczęśliwa decyzja, gdyż o piątej zaczęło lać jak z cebra.
W zamian machnąłem trening siłowy. Miałem trzytygodniową przerwę. Teraz w planie mam treningi raz w tygodniu, na wszystkie partie mięśniowe - za wyjątkiem nóg. Te pracują odpowiednio przy jeździe na rowerze i tenisie. Zresztą ciągle dokucza mi ból w prawym kolanie, a ściślej dotyczy to chyba ścięgna łączącego mięsień czworogłowy uda z rzepką. Dzisiaj zamierzam zagrać w tenisa po pięciodniowej przerwie i liczę, że trochę się polepszyło.

niedziela, 3 maja 2009

Sezon tenisowy ruszył

Sezon tenisowy ruszył. Pierwszy raz graliśmy na korcie profesorskim w sobotę 25 kwietnia. Przygotowywaliśmy się do pierwszego turnieju deblowego na kortach TKKF Skanda. Graliśmy jak zwykle z Bartkiem i Maliniakiem. Czasami dołączał też Wojtek Skierski i Marcin Uradziński.
Turniej odbył się 1 maja. To był piątek, początek długiego weekendu majowego. Poza turniejem miałem zaplanowany wyjazd z Asią i Igorem do Skrzeszewa pod Warszawą. Dom postawiła tam siostra Afuli, Agnieszka.
Przed dziewiątą pojechałem do taty po samochód, którego pożyczenie wcześniej uzgodniłem. Już samochodem udałem się na korty Skandy przy ul. Wyszyńskiego. Zapłaciłem wpisowe w wysokości 30 zł. W sumie zgłosiło się 16 par deblowych. Ja i Zdzichu byliśmy rozstawieni z numerem 1 dzięki punktom zdobytym w zeszłym sezonie. W pierwszej rundzie trafiliśmy na dobrze nam znanych Jacka Tomalika i Tomka Chacińskiego. Przegraliśmy 6:9, jako że mecze pierwszej rundy były rozgrywane do dziewięciu wygranych gemów. Grałem z urazem prawego kolana, ale to oczywiście nie tłumaczy naszej porażki.
Chciałem od razu uciekać do domu, gdyż tego samego dnia mieliśmy znaleźć się na imprezie majowej w Skrzeszewie. Zdzichu jednak namówił mnie do udziału w turnieju pocieszenia. Musieliśmy jednak zaczekać, aż zwolnią się korty po turnieju głównym. Trwało to 3 godziny, a ja marzłem. Wiał nieprzyjemny wiatr, a ja nie wziąłem nawet bluzy i szczękałem zębami w koszulce z krótkim rękawem. W końcu wyszliśmy na kort nr 4 przeciwko braciom Skierskim. Oni w pierwszej rundzie polegli z Bartkiem i Maliniakiem 8:9. W meczu przeciwko nam byli faworytami i nie było niespodzianki. Pokonali nas 9:5, a ja natychmiast po podaniu ręki przeciwnikom ruszyłem kłusem do samochodu. Było kilka minut po drugiej.
W domu wziąłem prysznic, pochłonąłem kanapkę, spakowałem się i przed trzecią odjeżdżaliśmy już spod domu. Trasę miałem oczywiście zaplanowaną. Z krajowej siódemki należało skręcić na Nowy Dwór Mazowiecki. Tak też zrobiłem, ale potem zaczęły się schody. Miałem jechać prosto i zgodnie z mapą za Nowym Dworem Mazowieckim powinniśmy wjechać do Janówka Pierwszego. Jednak w pierwszej napotkanej miejscowości widniała nazwa Góra. Szybko zawróciłem i sprawdziłem, gdzie jest ta cała Góra. Z mapy wynikało, że nie pojechałem prosto, tylko skręciłem w lewo. Zdziwiło mnie to, ale nie mogłem dyskutować z mapą. Pojechałem w inną stronę i dojechałem do miejscowości... Góra. To było dziwne, ale została mi jeszcze jedna droga. Zagłębiłem się w nią i dojechałem na jakieś peryferia cywilizacji ludzkiej. Zapytałem miejscowego faceta o drogę. Kazał mi zawrócić i pojechać drogą, którą jechałem za pierwszym razem. To było już nie dziwne, ale dziwaczne. Co jednak miałem robić? Więcej możliwości nie było, pojechałem zatem znowu w kierunku obranym pierwotnie. Znowu minęliśmy tabliczkę z napisem Góra, ale zaraz za skrzyżowaniem naszym oczom ukazał się napis Janówek Pierwszy. Czyli byliśmy gdzie trzeba. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego w dwóch różnych miejscach jest miejscowość Góra, ale mniejsza z tym. Za Kałuszynem skręciłem w lewo i znaleźliśmy się w Skrzeszewie. Tu na początek miałem dwie możliwości: skręcić w prawo lub w lewo. A że zazwyczaj w takich sytuacjach wybiera się złą drogę, tak było i tym razem. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z Agnieszką zawróciłem i po chwili byliśmy na miejscu.
Przed nami przyjechali już Magda z Piotrem oraz Przemek z żoną. Ten ostatni przywiózł mi rower, który Lidka dla mnie kupiła (wcześniej przelałem jej pieniądze, rzecz jasna). Zapłaciłem za niego 900 zł, natomiast cena sklepowa, jeszcze naklejona na ramę, wynosiła 1550 zł. Stało się tak dlatego, że koleżanka Lidki ma sklep rowerowy i sprzedała jej ten rower po kosztach, czyli bez zysku.
Tak więc o szóstej zasiedliśmy za stołem. Jarek przygotowywał już grilla i dostawiał na stół coraz to nowe porcje karkówki, boczku i kiełbasy. Popijałem to wszystko piwem Kasztelan z browaru w Sierpcu. Smakowało mi, bo nie ma silnie gorzkiego smaku, jak większość gatunków piwa.
Towarzystwo podzieliło się na dwie nieformalne grupy: pijących piwo i pijących wódkę. Ja, Michał, Afula oraz Magda należeliśmy do grupy pierwszej. Natomiast Agnieszka, Jarek, Piotrek i Przemek wlewali w siebie czterdziestoprocentowy roztwór etanolu. Biesiadowaliśmy do drugiej w nocy.
W sobotę rano obudziły nas krzyki dziewięciomiesięcznego Ignacego. Zegar wskazywał kilka minut po szóstej, więc ta noc nie należała do długich. Próbowałem jeszcze zasnąć, ale kiepsko mi to wychodziło. Asia z kolei obudziła się z bólem głowy spowodowanym tradycyjnym paleniem papierosów na imprezie. Zwlekliśmy się na śniadanie. Po posiłku Michał oraz Przemek z żoną pojechali do Zgliczyna. Potem dziewczyny zaplanowały wyjazd do Ikei i kilku innych podobnie miłych miejsc w Warszawie. Żaden z mężczyzn nie pisał się na tego rodzaju atrakcje. Jarek zaproponował nam kilkukilometrowy spacer nad Narew. Wzięliśmy ze sobą dzieciarnię i ruszyliśmy w kierunku rzeki. Po drodze usiedliśmy przy piwie w przydrożnym lokalu. Do domu wróciliśmy po około czterech godzinach. Naszych pań jeszcze nie było. Otworzyłem sobie piwo i usiadłem w słońcu przed domem. Niedługo potem wróciły szanowne podróżniczki. Okazało się, że Afula fatalnie zniosła chodzenie po sklepach. Do tego stopnia, że do Ikei już nie weszła, tylko siedziała ledwie żywa w samochodzie na parkingu.
Sobotnie popołudnie było już spokojne. Wypiłem w sumie trzy piwa i o dziesiątej położyłem się spać. Za moim przykładem wkrótce poszli pozostali. Nie dane mi było jednak zaznać spokojnego snu. Obudziło mnie skrzypienie metalu. Było wpół do drugiej. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, jak ze szklarni stojącej w sąsiedztwie domu wychodzi mężczyzna. Zamknął za sobą drzwi i znowu rozległ się przeraźliwy skrzyp zardzewiałego żelastwa. Trochę się zdziwiłem, że ktoś tu przyjeżdża w środku nocy kraść sałatę. Facet skrzypiący drzwiami od szklarni niczego jednak nie wynosił, co mnie zaniepokoiło jeszcze bardziej. Może go przepłoszyłem otwierając drzwi balkonowe? A może tak naprawdę czaił się na samochód? To mnie ostatecznie wytrąciło z równowagi. Zszedłem na dół i wyszedłem z domu. Przy samochodzie nikt się nie kręcił. Wróciłem do łóżka, ale nie mogłem zasnąć. Nasłuchiwałem podejrzanych odgłosów. Ozir co chwilę szczekał na kogoś lub na coś. Swoim łażeniem do okna obudziłem Asię i ona też nie mogła zasnąć. Zastanawiałem się, jak zapobiec ewentualnej kradzieży. Na ogrodzony teren nieruchomości Agniechy i Jarka nie dało się wjechać z uwagi na brak miejsca. Afula wobec tego obudziła Agnieszkę i zapytała o radę. Ta poradziła, żebym zaparkował samochód z tyłu, za szklarnią. Wtedy byłby niewidoczny z drogi. Tak też zrobiłem, ale nie uspokoiło mnie to całkowicie. Nadal nasłuchiwałem jak wojskowy radar. Pies znowu na coś szczekał. Zszedłem na dół i zaczaiłem się przy oknie wychodzącym na tył domu,czyli tam, gdzie przeparkowałem Almerę. W końcu dostrzegłem powód niepokoju Ozira. Był to duży, żółty pies o gładkiej sierści. Ten widok mnie jako tako uspokoił i w końcu położyłem się spać. Szybko zasnąłem.
Rano wstałem o dziewiątej. Zjedliśmy wspólne śniadanie i zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Mama zadzwoniła i powiedziała, że Marek z rodziną przyjechał do Olsztyna w sobotę wieczorem. Umówiliśmy się, że spotkamy się u babci o czternastej. Chciałem zaraz ruszać, ale Piotr i Magda chcieli wyjechać razem z nami (oczywiście swoim samochodem). Piotrek kupił niedawno Volkswagena Touran, który jest naprawdę spory. Ostatecznie ruszyliśmy tuż przed południem. Jechałem za Piotrem do Płońska. Tam odbił w kierunku Bydgoszczy, a my kontynuowaliśmy jazdę prosto w kierunku Gdańska. Potem, czyli w Olsztynku, skręciliśmy z krajowej siódemki na Olsztyn i byliśmy w domu o drugiej. Rozpakowaliśmy się i pojechaliśmy od razu do babci. Tam okazało się, że Marków jeszcze nie ma, ponieważ mają problemy z samochodem. W końcu przyjechali. Problem dotyczył uruchomionej przypadkiem blokady antywłamaniowej, której Marek nie mógł wyłączyć. W końcu znalazł sprytnie ukryty przycisk i uruchomił swoje Volvo.
Po obiedzie udaliśmy się na spacer do parku przy Radiowej. Po powrocie do babci posiedzieliśmy jeszcze chwilę i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Zawiozłem Asię do domu, a sam pojechałem do taty zwrócić samochód. Pogadaliśmy trochę i już na rowerze udałem się do domu.