sobota, 18 lipca 2009

Rowerem do Proszkowa

We wtorek pojechałem rowerem do Proszkowa. Najpierw zawiozłem na dworzec PKS plecak ze swoimi rzeczami. Tam były już mama i babcia, które czekały na autobus do Mławy. Wróciłem do domu, żeby zamocować przy rowerze 1,5-litrową butelkę wody. Kiedy uporałem się z tym zadaniem postanowiłem jeszcze dopompować dętkę z tyłu. Niestety, ostatecznie przy pomocy zwykłej pompki rowerowej spuściłem powietrze z koła. Przy moim Giant'cie są wentyle typu Presto. Jest to trzeci rodzaj wentyla, po zwykłym rowerowym typu Dunlop i samochodowym typu Schroeder. Wcześniej udało mi się pompować koła zwykłą pompką, ale tym razem wentyl zbuntował się i odmówił współpracy. Wściekłem się jak zły, odkręciłem tylne koło i pojechałem autobusem do serwisu. Bałem się się, że wentyl jest uszkodzony, ale było wszystko w porządku. Facet z serwisu napompował mi dętkę, przy okazji kupiłem przejściówkę z wentyla Presto na Schroeder'a i już zadowolony wróciłem do domu. Koniec końców w trasę wyruszyłem dopiero po wpół do drugiej. O tej godzinie mama z babcią wsiadały już w Mławie do autobusu do Proszkowa.
Oprócz wody z glukozą, miałem przy sobie kartkę z miejscowościami, przez które miałem jechać. Całość trasy wynosiła 101 km. Nie rozpisywałem wiosek, które mijałem w drodze do Olsztynka. Dopiero potem miałem dokładny spis wszystkich mijanych miejscowości. Były to kolejno: Olsztynek, Królikowo, Lichtajny, Mielno, Zybułtowo, Browina, Turowo, Dąbrowa, Kamionki (połowa trasy), Dziurdziewo, Gołębiewo, Wilamowo, Klęczkowo, Komorniki, Komorniki, Kolgartowo, Działdowo, Kurki, Rywociny, Kęczewo, Lipowiec Kościelny, Niegocin, Zawady, Grądek i cel podróży - Proszkowo. Jechałem prawie 5 godzin, w tym zrobiłem dwie przerwy (w Mielnie i Działdowie).
U ciotki w Proszkowie zameldowałem się o wpół do siódmej. Pochłonąłem obiad i ległem, żeby odpocząć. Zaraz jednak zebraliśmy się do Janka na Ostrów. Tam nocowaliśmy z mamą, a babcia u swojej siostry w Proszkowie.
Następnego dnia wybraliśmy się do Szreńska. Mama, babcia i ciotka Irena pojechały samochodem, bo jeden z sąsiadów w Proszkowie oferuje ludziom przewozy za opłatą równą cenie biletu autobusowego. A że autobusy prawie tam nie jeżdżą, jest to bardzo wygodne. Ja, rzecz jasna, pojechałem na rowerze. To niecałe 7 km, chociaż Janek twierdził, że pięć. Ja jednak wierzę mapom satelitarnym.
Odwiedziliśmy cmentarz, zapaliliśmy znicze i poszliśmy do ciotki Haliny, która mieszka przy kościele. Kościół zbudowany jest z cegły i kamienia polnego. Powstał ok. 1530 r. Reprezentuje styl wiślano-gotycki. To jeden z najcenniejszych zabytków architektury na północnym Mazowszu. Sam Szreńsk swoje początki odnotowuje w XI wieku. Zbudowano tu gród warowny, a w 1383 r. miejscowość uzyskała prawa miejskie. Dopiero w XIX w. Szreńsk podupadł i obecnie jest wsią gminną. Kiedyś był tam nawet zamek zbudowany w XVI w. przez wojewodę płockiego Feliksa Szreńskiego herbu Dołęga. W XIX w. został rozebrany. Część zamku przebudowano na pałac, którego ruiny zachowały się do dzisiaj. Strach tam teraz chodzić, bo w alejce prowadzącej w tamtą stronę jest znak "Teren prywatny". Lepiej się tam nie pchać, bo można dostać kulkę. Ciotka Halina mieszka właśnie koło mostu prowadzącego na teren parku, w którego głębi są ruiny pałacu.
Z kolei w czwartek zająłem się obcinaniem gałęzi kasztanowca rosnącego przy wejściu na podwórko do ciotki Ireny. Gałęzie zwisały tak nisko, że trzeba było się zginać się wpół, żeby wejść. Od razu zrobiło się estetyczniej. Po obiedzie poszliśmy na Wolę Proszkowską, gdzie mieszka rodzina innej siostry Babci, Heni. Poszliśmy we trójkę polną drogą, którą kiedyś babcia chodziła ze swoimi rodzicami do kościoła w Szreńsku. Na wysokości Woli odbiliśmy w prawo i zaraz byliśmy na miejscu. Babcia trochę narzekała, ale nie ma co się dziwić. W grudniu skończy 80 lat, a szliśmy w upał ponad 2 km. Długo nie siedzieliśmy, bo wkrótce zjawił się w domu gospodarz, niejaki Stasiek Chojnowski, który, wedle słów jego żony, był w cugu 8 dzień. Szczególnie babcia okazała się wrażliwa na opary wódy, albo i czegoś gorszego i zmobilizowała nas do powrotu. Wracaliśmy krótszą trasą, ale musieliśmy przebić się przez kukurydzę i żyto. Potem skosem przez łąki doszliśmy do polnej drogi i zaraz byliśmy w Proszkowie. Ja się zaraz zawinąłem do Janka, kupiwszy uprzednio piwo. Rozsiedliśmy się na ganku i wypiliśmy po dwa piwa. Mama też wychyliła jedną puszkę. Szybko zachciało mi się spać i poszedłem do łóżka.
W piątek wstałem o ósmej. Zjadłem śniadanie z Jankiem, pożegnałem się i poszedłem do Proszkowa. Jak zawsze zajrzałem najpierw do stajni celem sprawdzenia, czy mój rower jeszcze stoi. Przypiąłem go do metalowego kółka, do którego kiedyś wiązano konie przy żłobie. Jeszcze w Proszkowie zjadłem trochę, przygotowałem sobie wodę z glukozą i o dziesiątej wsiadłem na rower. Było 28 stopni w cieniu, ale nie jechało się najgorzej. W Niegocinie zrobiłem zdjęcie starego zrujnowanego drewnianego wiatraka. Potem przed Działdowem pstryknąłem panoramę miasta od strony południowo-wschodniej. Kilka minut później sfotografowałem się na tle zamku. Zatrzymałem się jeszcze we wsi Turowo, celem zrobienia zdjęcia tamtejszemu kościołowi. Do Olsztyna dotarłem dopiero przed trzecią.
Niedługo potem zadzwonił Bartek z pytaniem, czy mógłby zagrać ze Zdzichem Lechem w sobotnim turnieju deblowym. Zgodziłem się od razu, bo wiedziałem, że będę zbyt słaby na całodniowy turniej tenisowy. Poszedłem do sklepu, bo nie miałem nic do jedzenia. Zrobiłem obiad, gotując ryż i piersi z kurczaka. Strawa była chuda i pożywna. Włączyłem na Youtube kolejny odcinek serialu "Dom". Nareszcie mogłem odpocząć.

sobota, 11 lipca 2009

Tydzień filmowy

Jutro minie tydzień, odkąd Asia i Igor wyjechali na kolonie w góry do miejscowości Murzasichle. Głównie gram w tenisa i oglądam filmy. We wtorek miałem mały kryzys podczas gry ze Zdzichem, skutkiem czego wywaliłem piłkę poza kort, zszedłem z kortu i pojechałem do domu. Następnego dnia padał deszcz, więc miałem czas ochłonąć. W czwartek zagraliśmy debla przeciwko naszym stałym sparing-partnerom, którymi są Bartek i Maliniak. Pod koniec meczu naciągnąłem sobie mięsień przy lewej wewnętrznej kostce i w piątek nie grałem. Dzisiaj jeszcze trochę mnie boli, więc też sobie daruję. Zresztą, mam lekki przesyt tenisem i przerwa dobrze mi zrobi.
Poza sportem oglądam filmy. W telewizji powtarzają serial "Dom" J. Łomnickiego z 1980 roku. Trafiłem na 7 odcinek i postanowiłem odświeżyć sobie wcześniejsze. W tym celu otworzyłem stronę internetową o adresie www.youtube.com i tak obejrzałem już siedem odcinków. A że kazdy trwa ok. półtorej godziny, więc jest to zajęcie czasochłonne. Poza tym ściągnąłem filmy oparte na powieściach Fredericka Forsytha: Czwarty protokół oraz Akta Odessy. Wcześniej obejrzałem, także ściągnięty z sieci, film rosyjski pt. "1612". Opowiada on o inwazji Polaków na Rosję, a rolę dowódcy wojsk polskich odtwarza Michał Żebrowski. Oczywiście Polacy są przedstawieni jako okrutnicy, gwałciciele i mordercy, którzy uwzięli się na biedny rosyjski naród. Gdyby ten film nakręcili Polacy, zapewne agresja ta zostałaby przedstawiona jako wojna w słusznej sprawie i jako walka z dzikimi, nieokrzesanymi Rosjanami, których trzeba uczyć dobrych manier za pomocą ognia i miecza. A prawda pewnie leży, jak zazwyczaj, po środku. Na mnie, jako na Polaku, film nie wywarł generalnie negatywnego wrażenia. Nie rozumiem tego całego zamieszania w mediach. Oczywiste jest, że punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia. Też jeszcze nie widziałem filmu polskiego, który w pozytywny sposób przedstawiałby przeszłość narodu niemieckiego czy rosyjskiego w odniesieniu do Polaków. I po co ta obłuda? Nas napadano, ale kiedy nasz kraj był w okresie świetności, to i nasi przodkowie nie żałowali miecza do siekania ciał najbliższych sąsiadów. I tak cała historia sprowadza się do jednego hasła: "War for territory".
Teraz ściągam film "Łowca androidów" z 1982 roku, gdyż znalazł się on na pierwszym miejscu w zestawieniu najlepszych filmów s-f w historii kina.

Właśnie wróciłem z przejażdżki rowerowej. Wyznaczyłem sobie trasę ok. 50 km i pokonałem ją w zaplanowanym czasie dwóch godzin. Pojechałem Bałtycką w stronę Gutkowa i dalej drogą na Łuktę. Nie dojechałem jednak do samej Łukty, tylko w miejscowości Pelnik (jakieś 3 km przed Łuktą) skręciłem w lewo w polną drogę prowadzącą do Gietrzwałdu. Do miasteczka wjechałem od północy, które zaczyna się z tej strony słynnym na kraj cały Sanktuarium Maryjnym. Kościół został wybudowany w stylu gotyckim i jest bardzo podobny do olsztyńskiej Katedry. Chwilę potem znalazłem się na trasie nr 16 Ostróda - Olsztyn. Po trzydziestu minutach pedałowania byłem z powrotem w domu.
Na jutro umówiłem się z Pawłem na grilla. Mamy spędzić czas na działce jego rodziców gdzieś na Wadągu. Nigdy tam nie byłem.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Wimbledon 2009

Wczoraj Asia i Igor pojechali do Skrzeszewa, a ja zostałem sam. Po odprowadzeniu ich na pociąg pojechałem na ściankę ćwiczyć bekhend. Szybko jednak pękł mi naciąg i musiałem wracać do domu. Była druga godzina i niedługo miał zacząć się finał Wimbledonu. Zacząłem naciągać rakietę naciągiem Kirschbaum P2 kupionym od Maliniaka. Niestety, nie zdążyłem przed meczem. Federer i Roddick zaczęli punktualnie. W dokończeniu naciągnięcia rakiety pomogły mi problemy technicznie podczas transmisji. Przekaz z Londynu powrócił przy stanie 5:5 w pierwszym secie, a ja już kończyłem prace nad rakietą. Zasiadłem do oglądania meczu.
Roddick zaraz przełamał Szwajcara, wygrał swoje podanie i było 7:5. W drugim secie obaj szli równo i doszło do tie-break'a. Amerykanin prowadził już 6:2, ale przegrał tę rozgrywkę 6:8. Kibicowałem mu mimo to nadal. Set trzeci także zakończył się trzynastym gemem, w którym ponownie lepszy był Roger. Andy nie poddawał się jednak i szybko przełamał podanie przeciwnika w secie czwartym. Utrzymał swój serwis i wygrał tę partię 6:3. Set piąty przebiegał pod dyktando serwujących i tak grali półtorej godziny. Dopiero przy stanie 15:14 dla Federera Amerykanin zaczął tracić siły i wyrzucał proste zagrania w aut. W wyniku tego Szwajcar po chwili cieszył się z szóstego zwycięstwa w Wimbledonie, a piętnastego w turnieju wielkoszlemowym. Tym samym pobił rekord Samprasa, który zwyciężał w cyklu Grand Slam czternastokrotnie. Pete specjalnie przyleciał z Kaliforni na ten finał i wręczał puchar Rogerowi. Statystyki meczowe są imponujące. W asach lepszy był Federer 50-27. Obaj zrobili po cztery podwójne błędy serwisowe. Niewymuszonych błędów mniej zrobił Amerykanin - 33 w stosunku do 38 Szwajcara. Piłki wygrane na czysto (winners) były na korzyść Rogera 107-74. Całkowita liczba punktów w meczu także wskazuje na minimalną wyższość Federera: 223-213. Cały mecz trwał 4 godziny i 15 minut.
Ceremonii wręczenia pucharu i przemówień zawodników już nie oglądałem. Na korcie profesorskim już czekali zawodnicy i pojechałem tam czym prędzej. Zagraliśmy debla w składzie: Marcin Uradziński/ja vs. Wojtek Skierski/Władek Nowosielski. Wygraliśmy 6:4. Potem jeszcze zagrałem seta z Władkiem wygrywając 6:0. Na koniec zrobiłem sobie trening serwisu i ok. dziewiątej pojechałem do domu.

piątek, 3 lipca 2009

Urlop

W poniedziałek rozpocząłem długo oczekiwany urlop. Udało mi się uzyskać zgodę na 5-tygodniową przerwę w pracy. Oczywiście swój czas poświęcam głównie na tenis.
Czerwiec stał pod znakiem niezbyt ciekawej pogody, ale już początek mojego urlopu, czyli sobota 27 VI zwiastowała korzystne zmiany. I tak było rzeczywiście. Poniedziałek zaczął się upałem, który trwa do dzisiaj.
Wracając do tenisa: w końcu zmieniłem uchwyt rakiety przy bekhendzie i pierwszym serwisie. Pooglądałem na Youtube lekcje tenisa i dokładnie poznałem sposób trzymania rakiety do grania topspinowego bekhendu. W zasadzie ten sam uchwyt stosuje się do serwisu, więc za jednym zamachem upiekłem dwie pieczenie przy jednym ogniu, jeśli można tak się wyrazić. Wczoraj przetestowałem to najpierw na ściance, a potem na korcie z Bartkiem. Grało się faktycznie lepiej, ale jeszcze muszę przyzwyczaić się do serwisu trzymając rakietę w ten sposób. Natomiast bekhend z miejsca grało się lepiej. Szkoda, że Bartek grał z bolącym udem, bo nie mógł utrzymać wymiany i chciał szybko kończyć piłki. To powodowało oczywiście dużą liczbę błędów i moje gładkie zwycięstwo.
Asia z Igorem pojutrze wyjeżdża najpierw do swojej siostry Agniechy do Skrzeszewa, a potem z pobliskiego Legionowa na kolonie w góry jako opiekunka. Igor będzie jednym z jej podopiecznych.
Ja dzisiaj czekam na półfinały Wimbledonu. Najpierw o 14 na kort wyjdą Federer i Haas, potem będzie pojedynek Brytyjczyka Murraya z Roddickiem. Przewidywany finał to Federer - Murray, ale ich przeciwnicy też mają swoje ambicje. 31-letni Haas ma świetny sezon, a w ćwierćfinale pokonał Djokovica. Na Roland Garros grał już ze Szwajcarem i przegrał dopiero w pięciu setach. Przed Wimbledonem sklasyfikowany obecnie na 34 pozycji w rankingu ATP Niemiec wygrał turniej na trawie w Halle, gdzie w finale również pokonał Serba. Natomiast przeciwnik Murray'a, Andy Roddick, pokonał po ciężkim pięciosetowym meczu wracającego do dużej formy Hewitt'a. Oczywiście publiczność będzie kibicowała Murray'owi, gdyż Anglicy liczą na pierwsze zwycięstwo Brytyjczyka w Wimbledonie od II wojny światowej. Ostatnim brytyjskim triumfatorem był Fred Perry w 1936 roku.