niedziela, 25 lipca 2010

Spływ kajakowy Łyną

Po powrocie z Koszalina nareszcie wróciłem do tenisa. Zacząłem grać z Bartkiem w godzinach przedpołudniowych. Na początku przegrałem kilka setów, bo miałem nieszczęsna przerwę wyjazdową, a Bartek grał regularnie.
W środę wieczorem zjawiła się u nas Agniecha, czyli siostra Afuli, ze swoją załogą oraz najmłodsza z nich Lidka. W czwartek poszliśmy na plażę miejską i to był jak do tej pory jedyny raz w tym roku, kiedy pływałem w jeziorze. Było gorąco i pierwszy uciekłem do domu. Następnego dnia zajechali do nas jeszcze Magda i Piotr z dziećmi i już wszyscy wyruszyliśmy do Spręcowa, skąd miał mieć początek nasz spływ. Wszystko zorganizował Piotr, stary spływowicz. W Spręcowie czekały już na nas kajaki. Pojechaliśmy na miejsce wodowania i zaczęliśmy płynąć w dół rzeki w stronę Dobrego Miasta. Mniej więcej w połowie drogi, czyli w tzw. Kłódce, zrobiliśmy postój. Rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbaski, wypiliśmy piwo. Przed północą poszliśmy spać. Za nocleg mial służyć nam budynek, a konkretnie jego poddasze znajdujące się aktualnie w stanie remontu. Nie dane jednak było nam zasnąć. Powodem były pewne owady z rzędu muchówek, z rodziny Culicidae, czyli krótko mówiąc cholerne komary. Chyba założyły sobie na poddaszu wylęgarnię, bo cięły jak wściekłe. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeden po drugim wszyscy wynieśliśmy się nad ognisko. Dołożyliśmy drzewa i rozłożyliśmy się ze śpiworami wokół ognia. Niektórzy zasnęli, ale ja nie mogłem. Byłem za bardzo zdenerwowany brakiem normalnych warunków do nocnego wypoczynku. O czwartej nad ranem poszedłem nawet do drogi głównej na przystanek sprawdzić, o której odjeżdża najbliższy autobus do Olsztyna. Okazało się, że o ósmej z minutami. Wróciłem na miejsce kaźni i tu Asia wyperswadowała mi pomysł powrotu do domu. Wróciłem na poddasze i w końcu ok. szóstej zasnąłem. Spałem góra dwie godziny i obudziłem się zmęczony i pocięty jak nieboskie stworzenie.
Po śniadaniu kontynuowaliśmy spływ. Po chwili pogoda zmieniła się gwałtownie i zaczęło padać. Zeszliśmy na brzeg w celu ukrycia się pod drzewami przed deszczem. Zaczęło jednak grzmieć i pojawiły się błyskawice. Także pomysł ukrycia się pod drzewami okazał się niezbyt dobry. Staliśmy więc nad rzeką jak niepyszni i czekaliśmy, aż pogoda się poprawi. Nie było tak źle i po niespełna pół godzinie przymusowego postoju popłynęliśmy dalej. Niebo wypogodziło się i bez dalszych problemów dotarliśmy do Dobrego Miasta. Przed samą śluzą wyciągnęliśmy kajaki na brzeg i czekaliśmy na samochód z przyczepą, którego zadaniem było odtransportowanie kajaków. Około godziny poleżeliśmy nad brzegiem Łyny i w końcu pojechaliśmy do domu.

niedziela, 18 lipca 2010

Koszalin

Środa była dniem przerwy w naszych wojażach. Tego też dnia odebrałem z warsztatu swój samochód. Były problemy z ładowaniem akumulatora (zbyt duże napięcie ładowania) i stwierdziłem, ze trzeba to zrobić przed dłuższymi podróżami. Oczywiście, żeby nie było za wygodnie, samochód zostawiłem w warsztacie jeszcze przed wyjazdem do Krakowa. Mechanicy nie mogli dojść do przyczyny usterki. Ostatecznie okazało się, że w samochodzie był inny niż powinien alternator. Wymienili go, a przy okazji także świece i przewody wysokiego napięcia. Doliczyli robociznę i wyszło do zapłaty 900 zł. Myślałem, że szlag mnie trafi na miejscu. Ale co było robić? Poćwiczyłem soczystą łacinę, a potem poszedłem i zapłaciłem. Wieczorem jeszcze machnąłem trening siłowy, a następnego dnia był wyjazd do Koszalina. Najpierw jednak musieliśmy wydrukować dokumenty do wysłania w związku z pracą Asi. Zrobiliśmy to u Jowity na Knosały i nareszcie wyruszyliśmy. Zajechałem jeszcze na stację, żeby uzupełnić olej silnikowy. Kupiłem go na małej stacji Orlenu na Sielskiej. Chciałem go od razu wlać gdzie trzeba, ale mnie przeganno z terenu stacji. Obowiązuje tam zakaz postoju. Zjechałem zatem kawałek dalej z Sielskiej i zacząłem mocować się z korkiem wlewu oleju. Nie było to łatwe zadanie. W końcu używałem narzędzia, czyli znalezionego opodal kamienia i to okazało się nad wyraz skuteczne. Wlałem cały zakupiony litr płynu i mogliśmy w końcu bez przeszkód opuścić nasze miasto. Dochodziła godzina dwunasta.
W Koszalinie byliśmy wpół do szóstej. Liczyłem, że będziemy dużo wcześniej. Do Gdańska jechało się nad wyraz sprawnie. Obwodnicą objechaliśmy miasto i przy wyjeździe na drogę krajową nr 6 zaczął się korek. Od tej pory tempo jazdy wyraźnie siadło. Niestety, krajowa szóstka prowadzi przez mnóstwo miejscowości, z ograniczeniem prędkości do 50 km/h. Starałęm się jechać wtedy sześćdziesiątką, ale i to nie zdało egzaminu. Stało się tak z powodu fotoradaru ustawionego w miejscowości Kobylnica. Zrobiono mi zdjęcie przy czerwonym fleszu. Jeszcze się łudziłem, że nic mi nie przyślą, ale w końcu dostałem przesyłkę oznaczającą 100 zł kary. Zmierzona prędkość to 63 km/h, czyli niesamowity pęd zagrażający życiu przynajmniej połowie ludności województwa zachodniopomorskiego.
Mimo tych przeszkód dotarliśmy w końcu do Koszalina. Trafiłem bez problemu pod mieszkanie Placka. Już wisiał w oknie i coś tam krzyczał. Po chwili siedzieliśmy przy stole i pałaszowaliśmy obiad.
Następnego dnia przygotowywaliśmy się do grilla na działce. Aneta była w pracy, więc czekaliśmy na nią cierpliwie. Na obiad pojechaliśmy już w plener. Była karkówka i piwo, czyli wszystko, co potrzeba. Asia rozpoczęła kampanię na rzecz wyjazdu nad morze. Z oporami, bo z oporami, ale zgodziliśmy się. Następnego ranka zatem wsiedliśmy do samochodów i skierowaliśmy się w stronę Mielna. Placek wywiózł nas na plażę w jakiejś głuszy. Jak tylko zjawiliśmy się nad brzegiem Bałtyku nad horyzontem zaczęły gromadzić się czarne chmury. Spędiliśmy na plaży jakieś 15 minut, po czym wzięliśmy nogi za pas. Zerwał się porywisty wiatr i kłusem pobiegliśmy do samochodów. Droga powrotna okazała się drogą przez mękę. Wracaliśmy trasą, któą tu przyjechaliśmy, czyli z ominięciem zawsze zapchanego Mielna. Niestety, w wynku silnego wiatru drzewo zwaliło się na drogę i wszyscy zaczęli zawracać w stronę Mielna. Utworzył się, jakiego jeszcze nie widziałem. Mówiąc krótko, 15 kilometrów przejechaliśmy w ciągu dwóch godzin. Ale nawet wszyscy nie weszliśmy do domu, tylko dziewczyny wzięły mięcho i pojechaliśmy na działkę. Tym razem w planie było picie wódki, ale po pierwszym kieliszku miałem dość i stanowczo zażądałem piwa. Wypiliśmy jeszcze po jednym dla kurażu i poszliśmy żwawo po piwo. Do sklepu był kawałek drogi, więc wracając z piwem już wypiliśmy po jednym. Potem na działce były kolejne, aż w końcu zabrakło. Na szczęście zjawił się znajomy Placka, który przywiózł nam co trzeba. Gdy się ściemniło, dzieczyny zapakowały się z dziećmi do samochodu, a ja z Plackiem ruszyliśmy piechotą. Na drogę mieliśmy jeszcze piwo, także szło się dobrze. W połowie dystansu do domu otworzyłem kolejne piwo i to był błąd. Wypiłem trochę i poczułem, że mam dość na dzisiaj. W domu szybko położyłem się spać.
W niedzielę rano zaplanowaliśmy wyjazd. Zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z Plackiem i pojechaliśmy w kierunku wschodnim. Trasa trwała 6 godzin i była nudna jak flaki z olejem. Czar czterech kółek prysnął ostatecznie.

wtorek, 13 lipca 2010

Kraków i Zakopane

Czas leci jak wiązka światła w próżni. Jest już sierpień, urlop dawno za mną. Powrót do pracy nastąpił 2 VIII. W tym roku moje wolne dni były wypełnione w nadmiarze, jeśli o mnie chodzi. Pierwszy tydzień stał pod znakiem sportu nas OSW. Następny to wyjazd do Krakowa, połączony z wypadem do Zakopanego. W Krakowie zatrzymaliśmy się u Marków w Nowej Hucie. Po kilku dniach ruszyliśmy do stolicy polskich Tatr. Wynajęliśmy pokój w dzielnicy Olcza, skąd było 3,5 km do centrum.

Po lewej widok, jaki mieliśmy z okna wynajętej kwatery.
Cwaniak właściciel domu zdarł z nas 60 zł za nocleg (30 zł na osobę). Pierwszego dnia, po zakwaterowaniu, poszliśmy na nieśmiertelne Krupówki. Tam znaleźliśmy całkiem niedrogą (o dziwo!) restaurację. Porządny zestaw obiadowy (zupa + drugie danie) kosztował 13 zł i naprawdę można było się najeść. Do tego było piwo Okocim za 5 zł sztuka. Przybytek ów nazywa się Miniszałas i jest godzien polecenia.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na wyprawę. W planie mieliśmy dojście do Doliny Gąsienicowej. Jak na prawdziwych turystów przystało wzgardziliśmy możliwością dojazdu busem do Kuźnic, gdzie zaczynał się nasz szlak. Zatem na początek mieliśmy do przejścia 5 km. Upał był nielichy, ale szczęśliwie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, czyli do wejścia na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego (4,40 zł od osoby). Tu zaczął się nasz marsz pod górę niebieskim szlakiem. Najpierw przeszliśmy przy Wielkiej Królowej Kopie (1531 mnpm), następnie była Mała Królowa Kopa (1577 mnpm). Po dłuższym czasie dotarliśmy do schroniska Murowaniec (1500 mnpm), znajdującego się w Dolinie Gąsienicowej. Tam się nieco posililiśmy i wróciliśmy na szlak. Do celu, czyli nad Czarny Staw Gąsienicowy (1624 mnpm), dotarliśmy sprawnie. Tam odpoczęliśmy godzinę, nawet zapadliśmy na chwilę w małą drzemkę. Powrót odbył się tą samą trasą, tylko pod koniec odbiliśmy w lewo i do Kuźnic weszliśmy żółtym szlakiem, bardziej od południa. Dalej oczywiście pieszo do kwatery.
Dzień następny był znowu upalny. Tym razem udaliśmy się na Gubałówkę. Rzecz jasna znowu poszliśmy do centrum miasta pieszo. Przeszliśmy całe Krupówki i doszliśmy na stację kolejki linowej na Gubałówkę. Wzgardziliśmy tą salonową wygodą i bojowo zaczęliśmy wspinać się na szczyt. Podejście było strome, ale daliśmy radę. Na górze obeszliśmy przydrożne stoiska handlowe, które oferowały najróżniejszego rodzaju badziewie. Udało mi się odwieść Asię od zakupu czegokolwiek i poszliśmy coś zjeść. Zamówiliśmy frytki z kawałkiem mięsa, do tego nieśmiertelne piwo. Mieliśmy świetny widok na Zakopane i leżące po przeciwnej stronie Tatry. Zrobiliśmy kilka zdjęć i rozpoczęliśmy proces schodzenia w dół. Ten dzień był ciekawszy niż wczorajszy.
Kolejny dzień był już na szczęście dniem wyjazdu. Wstaliśmy sobie spokojnie przed dziewiątą, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy z bagażami na przystanek. Dotarliśmy w okolice dworca. Pierwsze kroki skierowaliśmy na stację PKP. Okazało się, że w najbliższym czasie nie ma żadnego pociągu do Warszawy (do Olsztyna nie ma w ogóle). Przeszliśmy wobec tego na dworzec PKS, a tam już szykował się do odjazdu do Krakowa autobus. Wnet mknęliśmy zakopianką na północ. Do Krakowa dojechaliśmy ok. 13-stej. Teraz z kolei nie było połączenia kołowego ze stolicą, za to za dwie godziny odjeżdżał pociąg. Kupiłem bilety, po czym poszliśmy na skraj Starego Miasta i usiedliśmy na plantach niedaleko Teatru im. J. Słowackiego. Odpoczynek nie trwał długo i trzeba było wrócić na stację PKP.
W pociągu był upał straszliwy. Wsiadło mnóstwo ludzi, co potęgowało gorąco i ogólny dyskomfort. Pan naprzeciwko nas chłodził się napojem marki Żubr, a puste puszki uparcie upychał w niewielkiej śmietniczce, jakich w pociągach wiele. Na szczęście podróż nie była ekstremalnie długa, bo trwała nieco ponad 3 godziny, co na prawie 300 km jest niezłym czasem. W Warszawie byliśmy przed siódmą. Szybko pognaliśmy pod Pałac Kultury i Nauki, żeby dorwać autobus do Olsztyna. Okazało się, że przeniesiono przystanek i teraz autobusy odjeżdżają z Placu Defilad, czyli z drugiej strony budynku. Tak też było. Stał tam autobus firmy Radex i czekał na pasażerów, zatem także i na nas. Wpakowaliśmy torby do bagażnika i czekaliśmy na godzinę odjazdu, którą była 20:25. W Olsztynie byliśmy przed północą.