piątek, 31 grudnia 2010

Sylwester 2010

Zgodnie z planem wyruszyliśmy do Maksymilianowa w piątek 31 grudnia. Zanim jednak to uczyniliśmy, minęło trochę czasu. Najpierw zostaliśmy wyrwani ze snu natarczywym dzwonkiem telefonu Afuli. Dzwoniła Magda z Maksymilianowa z pytaniem, gdzie jesteśmy. Załamała się usłyszawszy, że właśnie nas obudziła. Okazało się, że jest wpół do dziesiątej. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy się leniwie spod kołdry. Zjedliśmy śniadanie, a Afula wzięła się za dokończenie ciasta sylwestrowego, które obiecała ze sobą przywieźć na imprezę. Trochę jej to zajęło czasu, ale koniec końców wsiedliśmy do samochodu po tym, jak zamontowałem w nim akumulator spoczywający sobie wcześniej w piwnicy. Nie dane nam było jednak od razu wyjechać. Drogę blokowała śmieciarka, która nie była w stanie podjechać pod sam śmietnik, tylko utknęła na środku drogi blokując całkowicie możliwość zjazdu na ulicę Bałtycką. Po kilku minutach jednak nareszcie odjechała, a my stoczyliśmy się pomyślnie w dół.
Żeby nie było za wygodnie mieliśmy w planie zajechać jeszcze do banku, w którym pracuje niejaka Basia, z jajkami na sprzedaż. Ponieważ ów bank znajduje się na Starym Mieście najprościej byłoby skręcić z Grunwaldzkiej w lewo na Most Jana. Oczywiście to jest zabronione znakiem zakazu skrętu w lewo, zatem trzeba było z Mochnackiego skręcić na parking, tam zawrócić i wracając skręcić na Most Jana tym razem w prawo. Pozbywszy się towaru i zainkasowawszy gotówkę mogliśmy ruszyć w trasę. Ponieważ mieliśmy jechać przez Ostródę zdecydowaliśmy, że dokonamy jeszcze ostatnich zakupów w Biedronce na Dajtkach. Sklep jest zlokalizowany przy trasie wylotowej z Olsztyna i miał być wygodnym miejscem na zaopatrzenie. Oczywiście, jak można się domyślić, tak nie było. Wjeżdżając na parking ujrzałem sznur samochodów usiłujących z niego wyjechać. Do tego nawierzchnia w postaci kostki polbrukowej była oblodzona i o mały włos nie zarzuciło mi tyłu samochodu na wspomniany sznurek pojazdów. To znaczy tył zarzuciło, ale nie na tyle, żeby ktoś dobrał się do mojego ubezpieczenia OC. Tak czy inaczej wysadziłem Afulę w okolicach wejścia do Biedronki, a sam szukałem miejsca do zaparkowania. Nie było to łatwe, bo samochodów było pełno, a dodatkowo zwały śniegu zajmowały część miejsc parkingowych. Zaparkowałem jednak wzdłuż jednego z takich zwałów i poszedłem do sklepu. Od razu w wejściu załamałem się widząc te nieprzebrane tłumy. "Co to, wojna ma wybuchnąć?" - mruknąłem zły do siebie. Zgodnie orzekliśmy bojkot tego niewdzięcznego sklepu i czym prędzej go opuściliśmy. Sprawnie wyjechaliśmy z parkingu i po chwili jechaliśmy w kierunku Osterode. Droga była średnia (w sensie nawierzchni), ale dało się w miarę normalnie jechać. Niestety, tego poglądu nie podzielała pani jadąca przed nami. Dla niej maksymalną prędkością w tych warunkach było 60 km/h i już. Szybko utworzył się za nią sznurek samochodów. Niełatwo było ją wyprzedzić, bo widoczność była nienajlepsza, droga miała sporo zakrętów, a z przeciwka ciągle coś jechało. Ostatecznie udało się ją wyprzedzić i dojechaliśmy do Osterode w miarę sprawnie. Tu zacząłem wypatrywać stacji paliw. Moim celem stała się stacja Orlen przy Rondzie Solidarności. Wszystkie stanowiska były zajęte, więc należało uzbroić się w cierpliwość. Czekaliśmy kilka minut i po zatankowaniu znowu jechaliśmy. Ciągle ciążyła nad nami perspektywa zakupów spożywczych. Namierzyliśmy sklep Stokrotka, leżący przy trasie, czyli przy ulicy Jagiełły. Dojazd na parking był dosyć skomplikowany, ale po chwili byliśmy w sklepie. Po dokonaniu niezbędnych zakupów posililiśmy się odrobinę w samochodzie. Po tych czynnościach nic już nie stało na przeszkodzie w kontynuowaniu jazdy. Przy wyjeździe z Ostródy odbiliśmy w 11 Listopada, czyli na drogę w kierunku Iławy (niem. Eylau). Jechało się bardzo średnio, gdyż TIR-y i inne ciężarówki poruszały się bardzo ostrożnie i często musieliśmy wlec się za nimi długie kilometry.
Kiedy przejechaliśmy Grudziądz i znaleźliśmy się na drodze krajowej nr 1 Gdańsk-Bydgoszcz zaczęło się ściemniać. Została nam godzina podróży. Wcześniej sprawdziłem, że muszę z tej trasy odbić w prawo na Żołędowo. Tak też uczyniłem i czaiłem się z kolei na skręt do Maksymilianowa. Afula pierwsza zauważyła drogowskaz. Co prawda wiedziałem, że do Magdy i Piotra lepiej jest skręcić później, ale było już ciemno, a tamten zjazd nie był oznakowany. Zboczyłem więc tutaj, ale jadąc prosto dojechaliśmy do torów kolejowych. Po telefonie do Magdy wiedzieliśmy, że nie tędy droga i zawróciliśmy. Teraz już skręciłem, gdzie trzeba i po kilku minutach byliśmy na miejscu.
Przed Sylwestrem, tak na dobry początek, machnąłem dwa Heinekeny. Dom naszych gospodarzy był na szczęście zaopatrzony na tę okoliczność. Na zabawę pojechaliśmy na dwudziestą. Na miejscu wszystko było przygotowane, stoły zastawione. Księdza, który to wszystko współorganizował, zmogła chorobowa niemoc. Zasiedliśmy do biesiady. Szybko pojawiła się wódka marki Maximus. Tak sobie piliśmy po pół kieliszka, jedliśmy. Zostałem nawet kilkukrotnie zmuszony do tańca, co było dla mnie straszne. Jakoś to jednak przeżyłem. O drugiej opuściliśmy lokal i poszliśmy do domu.

czwartek, 30 grudnia 2010

Przed Sylwestrem

Na jutro zaplanowaliśmy wyjazd do Maksymilianowa pod Bydgoszczą w celu zabawy na balu sylwestrowym. Imprezę organizuje tamtejszy ksiądz w przykościelnej salce. Ma być kilkanaście osób. Wstęp jest wolny, składamy się tylko na alkohol etylowy, a jedzenie przynosimy ze sobą. Przynajmniej samochód nie zardzewieje od stania pod domem. Na razie sprawuje się bez zarzutu i dobrze się prowadzi. Nawet jakoś mało spalił paliwa przy okazji świątecznego wyjazdu. Inna sprawa, że naczytałem się o ekonomicznej technice jazdy i staram się stosować ją w praktyce. Podobnież robiono w tym zakresie testy w Niemczech i wypadły nadspodziewanie korzystnie.
Na jutro wziąłem urlop, gdyż wyjazd planujemy po śniadaniu. Jedyną wadą okresu okołoświątecznego jest brak tenisa. Szkoła, w której gramy, jest pozamykana na cztery spusty i pewnie potrenujemy dopiero w połowie stycznia. W czwartek, 6 stycznia, jest święto i istnieje duże prawdopodobieństwo, że w piątek siódmego szkoła także będzie nieczynna. Pozostaje czekać na wiosnę. Ale jest też akcent optymistyczny. Mam sygnały, że na wybudowanym przy szkole w Gutkowie kompleksie boisk w ramach rządowego programu "Orlik 2012" jest możliwość gry w tenisa. Na boisku wielofunkcyjnym są linie nie tylko do siatkówki i koszykówki, ale także do białego sportu. Zatem wczesną wiosną, jak tylko stopnieje śnieg, będzie można tam właśnie poodbijać dopóki prezes Szarejko nie przygotuje do gry kortu profesorskiego w Kortowie.

niedziela, 26 grudnia 2010

Święta

Wigilia w tym roku została ustanowiona przez prezydenta naszego grodu dniem wolnym od pracy w urzędzie. Dzięki temu najpierw pojechaliśmy poświętować u babci, a po piętnastej wyruszyliśmy do Zgliczyna. Najpierw zatankowałem paliwo na stacji Łukoil przy Alei Wojska Polskiego. Miałem także zamiar sprawdzić ciśnienie w ogumieniu, ale automat do pompowania kół był zepsuty. Nie poddałem się tak łatwo. Zajechałem na Statoil przy ul. Śliwy. Tam jednak również nadziałem się na kartkę jednoznacznie rozwiewającą moje nadzieje na upragnione sprawdzenie ciśnienia w oponach. Kolejna porażka tylko wzmogła moja determinację. Tuż przed wyjazdem z Olsztyna, na końcu Al. Warszawskiej jest stacja Orlenu. Tam też zboczyłem i moja wytrwałość została nagrodzona. Ciśnienie w oponach wahało się od 1,9 do 2,0 bara. Ponieważ ciśnienie zalecane do mojego samochodu to 2,3 bara, natychmiast uzupełniłem różnicę. Teraz już z poczuciem komfortu ruszyłem w dalszą podróż.
Po niedługim czasie zaczęła tworzyć się mgła. Dzień był dość ciepły, bo temperatura wzrosła do +3 stopni. Śnieg zaczął się topić i parować. Po zachodzie słońca, czyli po wpół do czwartej, powietrze znowu się ochłodziło i para zaczęła zamarzać. W ten właśnie sposób powstaje mgła. Widoczność była coraz gorsza. O ile krajową siódemką jechało się jeszcze w miarę dobrze, to w Mławie warunki były już co najmniej trudne. Po minięciu miasta było jeszcze gorzej. Widziałem na jakieś dziesięć metrów. Droga była oczywiście nieoświetlona, więc kierunek jazdy odgadywałem po poboczu. Zwolniłem do 30 km/h i posuwaliśmy się niemal po omacku. W końcu jednak dojechaliśmy do miejscowości Liberadz, gdzie odbiliśmy w lewo na Radzanów. Tu mogłem trochę przyspieszyć, bo pamiętałem, że droga jest prosta jak w mordę strzelił. Widoczność była ciągle koszmarna. Ledwo dojrzeliśmy skręt do Zgliczyna. Wtoczyłem się na wiejską drogę i jakoś dotelepaliśmy się do celu podróży. Jechaliśmy w sumie dwie i pół godziny, chociaż zwykle zajmuje nam to godzinę mniej.
Była szósta, a i tak byliśmy pierwszymi gośćmi w domu państwa Rymer. Reszta towarzystwa dopiero miała się zjechać z uwagi na wigilię w swoich miejscach zamieszkania. Tylko my zorganizowaliśmy się sprawnie i zaliczyliśmy wcześniejszą wigilię w Olsztynie. Ostatecznie pozostali dotarli po ósmej i zasiedliśmy do kolacji. Zdążyliśmy nawet wypić trochę piwa. Przed północą większość biesiadników poszła na pasterkę, a ja udałem się na spoczynek.
W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia Jarek forsował szybkie napoczęcie napojów wysokoprocentowych. Nikt nie miał nic naprzeciw, więc otworzyliśmy wódkę Krupnik. Przywiozłem ją z Olsztyna, Jarek też miał Krupnik, więc nawet nie mieszaliśmy gatunków. Poszły dwie butelki, po których odczuliśmy potrzebę spaceru. Po powrocie wrzuciliśmy coś na ząb. Niedługo potem przyjechał Michał, brat Asi, z piwem. Nie odmówiliśmy poczęstunku. Potem chłopcy napoczęli Żubrówkę, ale ja już wolałem pozostać przy piwie. Sączyłem sobie powoli i wieczorem już praktycznie nie czułem, że coś tego dnia wypiłem.
Niedziela była dniem odjazdów. Najpierw do domu pojechali Lidka z Andrzejem, potem Agnieszka z Jarkiem, a na końcu, czyli po obiedzie, nasza trójka. Mgły już nie było, za to drogi były skute lodem. Jechałem znowu góra 40 km/h. Po piętnastu kilometrach dojechaliśmy do drogi powiatowej, która była w większości czarna, zatem można było jechać śmielej. Siódemka była całkowicie oczyszczona ze śniegu, ale i tak większość kierowców jechała ostrożnie. Koniec końców droga powrotna trwała dwie godziny, a więc znowu poniżej średniej.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Nowe buty tenisowe


Dzisiaj dostarczono moje nowe buty do tenisa. Zamówienie złożyłem w czwartek przez internet. W olsztyńskich sklepach nie było butów, jakie chciałbym mieć. Byłem zatem zmuszony podjąć ryzyko zakupu obuwia bez uprzedniego mierzenia. Na szczęście do tej pory zawsze pasował mi rozmiar 43 i istniało duże prawdopodobieństwo, że i tym razem tak będzie. Tak też się stało; po zmierzeniu buty pasowały jak trzeba.
W piątek zatem będzie miał miejsce chrzest bojowy nowego obuwia. Mam nadzieję, że sala będzie do naszej dyspozycji i nie wymyślą nagle w szkole jakiejś zabawy czy innych tego typu nielegalnych zgromadzeń. To i tak będzie nasze ostatnie granie w tym roku. Kolejne piątki to wigilia Świąt Bożego Narodzenia oraz Sylwester. W te dni szkoła zamknięta jest na głucho, co automatycznie eliminuje nas z treningów.

środa, 8 grudnia 2010

Opony zimowe


I zrobione! Moja Mazda ma już zimowe opony na kołach. Ostatecznie wymieniłem je w małym warsztacie na Artyleryjskiej 10. Poleciła mi go wczoraj Wiola, kiedy to w pracy rozpowiadałem na lewo i prawo, że muszę w końcu wymienić opony. Zadzwoniłem do faceta, a on mówi, że mogę przyjechać w każdej chwili. Ponieważ leniłem się ruszyć zdecydowałem, że dokonam tego heroicznego wysiłku jutro. Śnieg ma na razie nie padać, więc dam radę.
Tak też uczyniłem. Najpierw przytargałem akumulator z piwnicy na parking. Potem wziąłem się za odśnieżanie samochodu. Pokrywa śnieżna była nieduża i sucha, zatem poradziłem sobie sprawnie. W niektórych miejscach maska była oblodzona, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Teraz zamontowałem akumulator i bez najmniejszych problemów odpaliłem silnik. Spokojnie ruszyłem i zjechałem bez przeszkód na Bałtycką. Ulice były czarne, więc jechało się normalnie. Dojechałem na wspomnianą Artyleryjską 10 i wjechałem w bramę. Na końcu na lekkim wzniesieniu znajdował się warsztat. Wjechałem tam, zatrzymałem się i wysiadłem z samochodu. Mechanik poprosił mnie, żebym podjechał pod drzwi baraku pełniącego funkcję warsztatu. Wsiadłem i próbowałem ruszyć, ale koła tylko obracały się w miejscu. Ciągle znajdowałem się na terenie lekko pochyłym, a pod kołami miałem sporą warstwę rozjeżdżonego śniegu. Nic nie mogłem zrobić, wobec czego cofnąłem aż do bramy wjazdowej, czyli jakieś trzydzieści metrów. Stamtąd dopiero rozpędziłem pojazd i zdołałem zaparkować tam, gdzie trzeba. Zostawiłem wóz na pastwę mechanika i ruszyłem na kontrolę do SOS-W. Aby skrócić sobie drogę przebiłem się przez budowę Nowej Artyleryjskiej. Następnie idąc wzdłuż Łyny szybko znalazłem się na Moście Młyńskim przy zamku. Po kwadransie byłem w Specjalnym Ośrodku przy planetarium.
Po południu odebrałem samochód. Zapłaciłem 50 zł, tak jak było wcześniej umówione. Po kilku minutach byłem pod domem i zaparkowałem na wprost klatki. Wieczorem jeszcze wymontowałem akumulator i zaniosłem go do piwnicy. Właśnie zaczynał padać śnieg.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Przygotowania do wymiany opon

Dzisiaj podzwoniłem po olsztyńskich warsztatach samochodowych celem umówienia się na wymianę opon letnich na zimowe. Wszędzie śpiewali mi 60 zł za wymianę kompletu opon. W końcu jednak trafiłem na warsztat na Warszawskiej 117c, gdzie facet zaproponował kwotę 45 zł. Spodobało mi się to i zostałem zapisany na jutro na 8:30.
Po treningu, na którym męczyłem klatkę i bicepsy, postanowiłem przygotować samochód do jutrzejszej operacji. Wyciągnąłem z piwnicy opony i wrzuciłem je do bagażnika. Omiotłem przy okazji śnieg z maski i szyb. Pomyślałem, że warto sprawdzić, jak się sprawuje samochód ze zużytymi letnimi oponami na śniegu przy temperaturze minus 10 stopni. Do środka jednak nie wsiadłem, bo opór stawił mi zamek w drzwiczkach. Nie mogłem go przekręcić w żadną stronę. Poszedłem więc do domu, ogrzałem kluczyk pod gorącą wodą z kranu, wytarłem do sucha i wróciłem na mróz. Teraz udało mi się ruszyć zamek, ale drzwi nadal otworzyć się nie chciały. Po kilkuminutowej bezskutecznej szarpaninie ponownie znalazłem się w domu. Tym razem wcieliłem w życie nowy pomysł: zagotowałem wodę w czajniku i zalałem kluczyk wrzątkiem. Poleżał tak sobie kilka minut, po czym ponownie zaatakowałem zamek w pojeździe. Tym razem było trochę lepiej. Kluczyk dawał się przekręcić do końca w prawą stronę, ale żeby otworzyć samochód, musiał przekręcić się w lewo. W tę stronę jednak udawało mi się wykonać mniej więcej połowę wymaganego obrotu. Walczyłem, walczyłem, aż wreszcie centralny zamek charakterystycznie szczęknął, co oznaczało powodzenie moich starań. Trochę jeszcze mocowałem się z drzwiami, które były przymarznięte, ale ostatecznie dostałem się do wnętrza. Nie bez trudu odpaliłem silnik, gdyż akumulator stał na mrozie bez pracy trzy doby. Wymienione w lipcu świece zdały egzamin i silnik zaskoczył. Wyjechałem delikatnie z miejsca parkingowego i przemieściłem się na razie po płaskim terenie. Dało się jechać, wobec czego zaryzykowałem zjazd z górki w stronę Bałtyckiej. Na początek przebyłem jakieś 10 metrów po pochyłości i zahamowałem. Samochód zatrzymał się posłusznie. Postanowiłem nie zjeżdżać na sam dół, tylko cofnąć teraz na górę. I tu już wóz przestał się słuchać. Koła kręciły się w miejscu, mimo że dodawałem bardzo mało gazu. Skręciłem więc w bok na sąsiedni parking. Tam zawróciłem i zaatakowałem górkę ponownie, tym razem przodem. Nic z tego nie wyszło, a ponadto ledwo udało mi się wrócić na parking, z którego właśnie wyjechałem. Ponownych prób zaniechałem, zostawiłem Mazdę na parkingu i poszedłem jak niepyszny do domu. Po drodze obejrzałem sobie ślady po moich wyczynach. Pod śniegiem asfalt był oblodzony, stąd moje niepowodzenie. Zatem na jutrzejszą zmianę opon się nie wybieram. Główne zagrożenie to zjazd z parkingu na Bałtycką. Tu jest spore nachylenie terenu i istnieje realna szansa, że na dole nie zdołam się zatrzymać i wbiję się w samochody stojące rano w korku. Wymiana opon przesunęła się zatem na czas nieokreślony. Muszę jeszcze wyjąć akumulator i wstawić go do piwnicy, bo nie zrobiłem tego dzisiaj.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Awaria komputera

Praktycznie cały weekend walczyłem z komputerem. Zaczęło się od tego, że w sobotę zapragnąłem obejrzeć ściągnięty przez internet mecz NBA: New York Knicks - Sacramento Kings. Przytargałem komputer do pokoju z telewizorem, podłączyłem jak należy i uruchomiłem. Obraz pulpitu się jednak nie wyświetlił i przypomniałem sobie, że nie zmieniłem rozdzielczości na 1024x768, którą telewizor akceptuje. Szybko wyłączyłem sprzęt poprzez dłuższe przytrzymanie włącznika. Zaniosłem go z powrotem do pokoju Igora i podłączyłem. System Windows jednak już nie wystartował. Pojawił się komunikat o uszkodzeniu pliku systemowego i tyle. Zacząłem zatem walczyć. Najpierw ponownie uruchomiłem komputer; to samo. Oho! Myślę sobie, nie jest dobrze. Następnie uruchomiłem płytę instalacyjną systemu i próbowałem skorzystać z opcji "Naprawa". Z tego także nic nie wyszło, a dodatkowo ciężko było mi poruszać się w środowisku DOS-a. Nie pamiętałem podstawowych komend. Jeszcze trochę powalczyłem i dałem sobie spokój. Postanowiłem, że następnego dnia odwiedzę starego ojca i tam powalczę.
Tak też uczyniłem. Zabrałem komputer, w razie czego z monitorem, do samochodu i na resztkach paliwa ruszyłem. Mam wrodzony wstręt do tankowania paliwa i staram się przyzwyczaić samochód do jazdy na oparach benzyny. Dojechałem pomyślnie i wgramoliłem się do mieszkania taty z komputerem pod pachą. Pierwszym moim pomysłem było podłączenie dysku twardego do jego komputera i przekopiowanie co ważniejszych plików. Dzięki temu mógłbym działać ostro bez martwienia się o utratę danych. Spotkała mnie jednak przykra niespodzianka: zarówno zasilanie jak i wtyczka do przesyłu danych miały inne końcówki niż te w komputerze ojca. Zasiadłem wobec tego do internetu i zacząłem przypominać sobie zasady poruszania się w komputerze bez graficznego interfejsu. Próbowałem wielu rzeczy, w tym skopiowania pliku zapasowego z katalogu "Repair" do "Config". Ta akcja także zakończyła się niepowodzeniem. Komunikat głosił, że nie można przekopiować określonego pliku i już. W końcu straciłem cierpliwość i chciałem usunąć partycję systemową z dysku. Tu też spotkałem się z buntem maszyny; nie można usunąć partycji. I tyle.
Po czterech godzinach walki miałem dość i wróciłem do domu. Tu jeszcze na chwilę zasiadłem i próbowałem coś jeszcze zdziałać. Wszystko jednak szło jak krew w piach. Poddałem się i zdecydowałem, że jutro zabiorę komputer do pracy i tam powalczę. Liczyłem na wsparcie Leszka i sprzętu komputerowego.
Zjawiłem się zatem dziś w pracy z kompem i przystąpiłem do czynności naprawczych. Zgłosiłem się do Leszka, który stwierdził, że w pracy raczej nie ma kompa z takimi wejściami na dysk twardy jak u mnie. Potem jednak do mnie przyszedł i powiedział, że u niego jest taka sama końcówka. Zaniosłem do niego twardy dysk. Kolejna przeszkoda: zasilanie miało standardowe wejście. Leszek jednak sprytnie wymyślił, że zasilanie damy z mojego komputera, a kable do przesyłu danych podłączymy do jego sprzętu. Zadziałało: mogłem przekopiować pliki na pendrive. Tak też zrobiłem i miałem teraz wolną rękę. Z powrotem przeniosłem swój komputer do siebie i zacząłem walkę o sformatowanie partycji C. Komputer odmawiał jednak uparcie współpracy. Zacząłem zatem czytać w internecie o tych sprawach. Próbowałem wielu rzeczy i nic nie odniosło skutku. W końcu wpadłem na pomysł próby sformatowania dysku z dyskietki instalacyjnej Windows 98 i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Usunąłem i sformatowałem bez problemu partycję systemową. Utworzyłem nową partycję, ale teraz już miała ona symbol F. Nie przejąłem się tym zbytnio i zainstalowałem na niej system. Wszystko działało jak trzeba i to był koniec moich komputerowych zmartwień. Przynajmniej na razie. Możliwe, że twardy dysk jest już w nienajlepszej kondycji i takie rzeczy będą zdarzały się coraz częściej. W końcu sprzęt ma już 5 lat i nie można wymagać, żeby działał wiecznie.

piątek, 19 listopada 2010

Początek sezonu halowego

Dzisiaj po raz pierwszy tej jesieni zjawiliśmy się na sali IV LO. Mamy zarezerwowane piątki na godzinę 20:15. To było pierwsze granie po półtoramiesięcznej przerwie. Odbijałem piłkę z rezerwą, żeby niczego sobie nie nadwerężyć. Jutro czeka mnie trening siłowy nóg i barków, a to ma pierwszeństwo. Oszczędzałem zatem także nogi, co objawiało się w mojej małej ruchliwości. Inna sprawa, że odwykłem trochę od biegania, a głównie od nagłych startów i przyspieszeń. Tym bardziej nie chciałem teraz szaleć w obawie przed urazem. Poodbijaliśmy niecałe półtorej godziny, bo portier prosił, żebyśmy opuścili szkołę przed dziesiątą. Tak też zrobiliśmy.

niedziela, 14 listopada 2010

Sport, ale pasywnie

Z treningu w sobotę były nici. Podobnie dzisiaj. Chociaż dzisiaj już nic nie skręca mi jelit, to jestem słaby jak mucha. Jedyny kontakt ze sportem to oglądanie NBA. Ściągam sobie głównie mecze z udziałem Miami Heat. Latem miał miejsce sławny transfer LeBron'a James'a na Florydę. Dodano do niego jeszcze Chris'a Bosh'a z Toronto Raptors i naprawdę jest co oglądać. Co prawda bilans Miami po dziesięciu meczach nie jest zbyt imponujący (6-4), ale chłopaki jeszcze się dotrą. W ogóle to oglądam te mecze na ekranie swojego telewizora. Wystarczyło podłączyć go do komputera jako monitor i gra muzyka.
Zatem w sobotę obejrzałem sobie Miami vs. New Jersey. Dwójka James/Wade rozegrali bardzo dobre spotkanie i zdmuchnęli rywali. Po trzech kwartach było po meczu. Natomiast w niedzielę włączyłem sobie pojedynek Miami - Boston. Tym razem rywale byli silni. Szczególnie Allen i Pierce świetnie trafiali, a w Heat zawodził Wade. Ciężar gry wziął na siebie James, ale to nie wystarczyło, mimo zdobycia 35 pkt, 10 zbiórek i 9 asyst. Tyle samo punktów, tyle że dla Celtics, rzucił Allen, w tym trafił 7 trójek. Cały mecz Heat gonili przeciwników, ostatecznie jednak przegrali pięcioma punktami. Oprócz LeBron'a bardzo dobrze zagrali Haslem i Bosh.
Przed meczem wybraliśmy się z Asią na przechadzkę wokół J. Długiego. Obeszliśmy całe jezioro, a nie jak zwykle połowę, ponieważ most jest remontowany. Zrobiliśmy 5 kilometrów, mimo mojej pochorobowej słabości. Pogoda była świetna; niezbyt słonecznie, ale ciepło.

piątek, 12 listopada 2010

Choroba w Święto Niepodległości

Czwartek był dniem wolnym od pracy z uwagi na święto narodowe. Zadowolony porządnie się wyspałem, zjadłem śniadanie, poczytałem, a na koniec wyciągnąłem zza witryny gitarę i grałem przez godzinę. Potem coś zaczęło bulgotać mi w brzuchu i po chwili przekonałem się w łazience, że złapałem jakiegoś wirusa grypopodobnego. Po upływie kolejnej godziny zaczęły boleć mnie mięśnie i zaczęły się lekkie dreszcze. Rozłożyłem łózko i wpakowałem się pod kołdrę. Nie mogłem się rozgrzać, aż Afula przykryła mnie dodatkowo kocem. Wtedy powoli się rozgrzałem i zasnąłem. Obudziłem się o szóstej wieczór. Chciałem coś zjeść, ale ściskało mnie w środku i dałem sobie spokój. Poleżałem jeszcze trochę, aż o wpół do ósmej nie wytrzymałem już i wstałem. Snułem się po domu rozbity i nadal nic nie jadłem. O dwudziestej zaczął się film pt. "Wydział wewnętrzny" z Gere i Garcią. Był dobry i trwał dzięki przerwom reklamowym aż do wpół do jedenastej. Po filmie położyłem się ponownie. Nie wiedziałem, czy iść rano do pracy.
Obudziłem się o piątej rano. Poleżałem jakiś kwadrans i wstałem. Czułem się trochę lepiej. Odgrzałem rosół i ugotowałem makaron. Zjadłem większość zawartości talerza, ale apetytu dalej nie miałem. Poczytałem kolejną powieść Ken'a Follett'a pt. "Skandal z Modiglianim". Przed siódmą ogoliłem się i zdecydowałem, że pójdę do pracy. Bałem się, że jeśli tego nie zrobię, a tylko odwiedzę lekarza, może okazać się, że przychodnia będzie zamknięta (wiadomo, słynny polski długi weekend), to kto wystawi mi zwolnienie lekarskie? Musiałbym krążyć po Olsztynie w poszukiwaniu łaskawie pracującej placówki służby zdrowia. Średnia to przyjemność, tym bardziej, że nie czuję się najlepiej. To chyba jednak prawda, że do chorowania trzeba mieć zdrowie.
Dzisiaj nie będzie treningu. Może jutro będę już na tyle zdrowy, że będę mógł poćwiczyć nogi i barki.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Siłownia na całego

Od początku listopada, zaraz po powrocie ze Zgliczyna, gdzie byliśmy na Wszystkich Świętych, rozpocząłem już porządny trening siłowy. Podzieliłem go na 3 części. Najpierw trenuję klatkę i bicepsy, kolejny trening to męczenie pleców i tricepsów, a następnie biorę się za nogi i barki. W sobotę jeszcze dodatkowo macham brzuszki oraz ćwiczę przedramiona. Brzuch staram się trenować 2 razy w tygodniu. Oczywiście wszystko to wiąże się z odżywianiem. Chłonę teraz dużo produktów białkowych, czyli głównie chude mięso, twaróg i jajka. Do tego węglowodany złożone w postaci makaronów, kasz i ryżu. Zaopatrzyłem się także w suplement diety, którym jest zestaw witamin i soli mineralnych zawartych w kapsułce o nazwie Vigor (100 szt. za 40 zł - dawkowanie: 1 tabletka dziennie podczas posiłku).
Generalnie plan jest taki, że teraz wchodzę w okres budowania masy. Po 2 miesiącach planuję zacząć trening ze szczególnym naciskiem na siłę, czyli duże ciężary i mało powtórzeń (maksymalnie 6). Koniec tego okresu przypadnie na przełom lutego i marca 2011. Wtedy na siłowni w IV LO spróbuję wycisnąć w leżeniu na ławeczce maksymalny ciężar. Potem nastąpi czas lżejszych treningów - 4 tygodnie. W kwietniu wrócę do walki o masę, natomiast w maju będę przechodził już do treningów obwodowych, czyli wszystkie grupy mięśniowe są ćwiczone na 1 treningu. Wtedy to wyjdziemy już na korty i będą inne priorytety.
A propos - jeszcze nie rozpocząłem ze Zdzichem piątkowego grania na sali IV LO. W najbliższy piątek szkoła jest zamknięta z powodu Święta Niepodległości, które przypada dzień wcześniej. Szczerze mówiąc pasuje mi to, gdyż wtedy bardziej równomiernie mogę rozłożyć treningi siłowe.
Przejrzałem na youtube.com technikę wykonywania poszczególnych ćwiczeń i doszedłem do wniosku, że przysiady wykroczne robię trochę za bardzo w przód. Trzeba to skorygować w najbliższy piątek.
Przy okazji swoich ćwiczeń zmuszam do treningów Afulę. Wczoraj wykonała swój zestaw ćwiczeń, a ja korygowałem technikę ich wykonywania.

niedziela, 17 października 2010

Weekend bez sportu

Sobota i niedziela były nietypowe. Otóż nie bawiłem się w tym czasie w żaden sport. W sobotę zadzwoniłem do Bartka w sprawie grania, ale nie odebrał. Oddzwonił po kilku godzinach z wiadomością, że już zaczyna sezon halowy i mają zarezerwowane terminy. Zatem stało się jasne, że ze mną nie zagra. Podobnie miało być z niedzielą. Przez chwilę miałem dzwonić do Marcina U., ale szybko przeszła mi ochota. Mam jednak lekki przesyt tenisa i przerwa dobrze mi zrobi. Tym bardziej, że zacząłem treningi siłowe i dodatkowa energia bardzo się przyda. Myślałem nawet o takim treningu w weekend, ale jeszcze nie zregenerowały mi się tricepsy po czwartkowym wysiłku.
Zatem ponownie jesienią zaczął się okres budowania masy mięśniowej. Teraz ważę 72 kg i mam nadzieję dobić przynajmniej do 77 kg, jak to miało miejsce w zeszłym sezonie. A może uda się 80? Nie chcę jednak przesadzać, bo w pewnym momencie nabierania masy mięśniowej zaczyna się też nabierać masy tłuszczowej, a to nie jest już przeze mnie pożądane. Wolę mieć mniejsze mięśnie, ale nie oblane słoniną. Placek ma na ten temat inne zdanie, ale to jego sprawa.
Mam teraz więcej czasu i ochoty na książki. Przeczytałem powieść D.R. Koontz'a pt. "Złe miejsce". Zgrabnie napisana opowieść o lekko zmutowanym mordercy i ścigającej go parze detektywów w postaci małżeństwa. Teraz zaś śledzę losy agentów CIA i KGB w Afganistanie, co opisuje K. Follett w książce "Wejść między lwy".
Na godzinę przed zachodem słońca poszedłem z aparatem na spacer. Pogoda była ładna, a słońce ostro świeciło nisko nad horyzontem. Zwiedziłem budowę ulicy Artyleryjskiej, co udokumentowałem ponad dwudziestoma zdjęciami. Dotarłem aż do miejsca, gdzie był jeszcze niedawno wiadukt łączący Al. Wojska Polskiego z ul. Partyzantów. Nowy wiadukt jeszcze nie powstał, a ruch samochodowy odbywa się tymczasowym przejazdem kolejowym na wysokości przejścia podziemnego dla pieszych.
Wracając do domu szedłem wzdłuż torów i tym sposobem dostałem się na zabytkowy wiadukt kolejowy przebiegający wysoko nad Łyną. Kiedy spojrzałem z niego w dół, poczułem się trochę nieswojo. Nie spodziewałem się, że to tak wysoko. Dalej doszedłem do peronu trzeciego dworca Olsztyn Zachodni, przez płot przedostałem się na Artyleryjską już w okolicach ronda i tak to skończył się mój rekonesans.

poniedziałek, 11 października 2010

Dokończenie wymiany klocków hamulcowych

Od razu po pracy pognałem do samochodu. Postanowiłem bowiem, że zanim obiad będzie gotowy, przynajmniej zacznę prace związane z wymianą klocków hamulcowych w prawym kole. Podlewarowałem wóz, odkręciłem i zdjąłem koło oraz powalczyłem ze śrubą sześciokątną mocującą obudowę zaciskacza. Udało mi się z nią uporać dość szybko i wtedy udałem się na zasłużony posiłek.
Po konsumpcji dóbr doczesnych w postaci ryżu z mięchem kontynuowałem udawanie mechanika samochodowego. Przy tym kole robota szła mi dużo szybciej. Procentowało doświadczenie zdobyte na kole lewym. Przy okazji wymiany klocków zrobiłem fotorelację z tej czynności, którą zamieściłem w swojej galerii zdjęciowej.
Wszystko poszło sprawnie. Oddałem imbus nr 8 sąsiadowi, który akurat męczył się wraz z synem z wymianą sprężyny w kolumnie resorującej swojego samochodu. Jedynym minusem mojej roboty było to, że nie mogłem domyć rąk. Brud wszedł głęboko dookoła paznokci i za nic nie chciał puścić. Ale trudno; gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Albo inaczej: nie od razu paznokcie umyto.

niedziela, 10 października 2010

Ciężka niedziela (też sportowa)

Wstałem jeszcze wcześniej niż wczoraj, bo o wpół do siódmej. Byłem umówiony do pomocy w załadowaniu mebli na samochód. Zajęło mi to czas do dziesiątej. Zjadłem drugie śniadanie i zabrałem się do wymiany naciągu w moim Dunlopie.
Najpierw na samym początku puścił mi zacisk trzymając naciąg. Blaszki, które dokręcane są do siebie, były już na tyle wygięte na zewnątrz, że po prostu zsunęły się ze struny naciągu. Trzeba było zacząć od nowa. W sumie to dobrze, że stało się to na początku naciągania, a nie pod koniec.
Jednak, żeby nie było w tym życiu za dobrze, tym razem po kilku minutach naciąg pękł. To już było znacznie mniej śmieszne i nie powiem, że mnie nie ruszyło (cyt.: "No k.... mać!"). Cóż było robić? Odrzuciłem oderwaną końcówkę i zacząłem wciągać resztę naciągu. W tych nerwach jednak źle założyłem naciąg i nie starczyło mi go na 1/4 rakiety, tak jak to powinno być. Została zatem z boku do uzupełnienia jedna pionowa struna. Kontynuowałem naciąganie w drugą stronę i po wciągnięciu naciągu w pionie, przeszedłem na naciąganie strun poziomych. Ponieważ naciąg po urwaniu był krótszy niż powinien, starczyło mi go na nieco tylko więcej niż połowę strun poziomych. Zawiązałem go zatem i skorzystałem z tej części, którą odrzuciłem po pęknięciu naciągu. Starczyło jej na styk, ale już brakującą pionową strunę musiałem wciągać z oddzielnego kawałka. W końcu, po dwóch godzinach walki, rakieta była gotowa do gry. Szybko posiliłem się ciastkami (węglowodany), a Afula wtarła mi maść rozgrzewającą w okolice krzyża. To miejsce jest szczególnie przeciążone przy naciąganiu rakiet z powodu prawie bez przerwy pochylonego tułowia nad maszyną. Nasmarowałem jeszcze łańcuch w rowerze i pojechałem do Kortowa.
Czułem zmęczenie po wczorajszym dniu i czynnościach dnia dzisiejszego, ale odbijało mi się całkiem nieźle. Grałem swoją ulubioną rakietą i to było to. Tradycyjnie po około dwóch godzinach treningu zagraliśmy dwa sety. Pierwszego wygrał Bartek 6:4. W drugim zmieniliśmy strony i teraz mój przeciwnik grał pod ostro świecące nad horyzontem słońce. Prowadziłem 3:1, kiedy przyszedł Maliniak i zaproponował nam debla. Zgodziliśmy się, a w oczekiwaniu na partnera Maliniaka kontynuowaliśmy mecz. Wyszedłem na 4:1, ale Bartek zaczął grać lepiej i wyrównał na 4:4. Potem było 5:5 i przyszedł Kuba Ossowski. Odpoczęliśmy chwilę, a chłopaki się rozgrzali. Zaczęliśmy mecz.
Jak tylko Kuba zaczął serwować, od razu było widać, że dużo nie ugramy. Fakt, że byliśmy już bardzo zmęczeni, ale i tak nie daliby nam większych szans. Przegraliśmy 6:2, 6:1. W drugim secie już zaczęło zmierzchać i widoczność była coraz gorsza. Skończyliśmy około szóstej. Cztery godziny gry to jednak stanowczo za dużo.

sobota, 9 października 2010

Pracowita, ale sportowa sobota

Wstałem wcześnie, bo przed ósmą. Jak zwykle zacząłem dzień od śniadania. Potem zwinąłem dywany i pozamiatałem. Afula wzięła się za mycie podłóg, a ja wytrzepałem dywany. Następnie poszedłem do samochodu, wyciągnąłem z bagażnika lewarek i uniosłem przednie lewe koło. Odkręciłem śruby mocujące i je zdjąłem. Koło było skierowane w lewą stronę (na zewnątrz), żeby był lepszy dostęp do klocków hamulcowych. One właśnie były celem całej operacji.
Najpierw trzeba było zdjąć zacisk, pod którym znajdują się klocki. Zamocowany był za pomocą śruby sześciokątnej, czyli potrzebowałem do tej czynności klucza imbusowego. Zmierzyłem suwmiarką średnicę wewnętrzną śruby i okazało się, że potrzebuję imbusa nr 8. Rzecz jasna go nie miałem, ale obok przy swoim samochodzie grzebał sąsiad. Zagadnąłem go o ten klucz i po chwili przyniósł mi z piwnicy cały komplet.
Przystąpiłem do odkręcania śruby. Pociągnąłem raz, drugi, trzeci i nic. Ani drgnęła. Wobec tego wziąłem w garść młotek i zacząłem uderzać klucz. Dalej nic; młotek tylko odbijał się od sprężynującej rączki imbusa. W końcu przyszła mi do głowy myśl, żeby nie męczyć się z tym do końca dnia. Umieściłem klucz w otworze śruby tak, aby jego rączka znalazła się mniej więcej poziomo do podłoża. Pod końcówkę rączki imbusa podłożyłem kostkę polbrukową. Teraz zacząłem opuszczać samochód za pomocą lewarka. W ten sposób śruba puściła pod ciężarem samochodu. Z powrotem podlewarowałem samochód, wyjąłem spod klucza kostkę i już ręcznie kontynuowałem odkręcanie śruby. Po chwili mogłem unieść żeliwny zacisk uzyskując dostęp do klocków. Sprawnie je wydłubałem, zdejmując wcześniej sprężynki rozporowe. Zdjąłem klocki i pojechałem z nimi do sklepu z częściami, aby kupić takie same zamienniki.
Najbliżej miałem sklep z częściami samochodowymi na Artyleryjskiej. Pojechałem tam na rowerze. Niestety facet nie miał takich klocków, ale obiecał sprowadzić je w poniedziałek. Chciał za nie 90 zł. Podziękowałem mu i pojechałem do Autolandu na Leonharda. Tam już mieli właściwe zamienniki i to po 75 zł za komplet do kół przednich. Kupiłem je, porównałem ze starymi klockami i zadowolony wróciłem do domu.
Oczyściłem i nasmarowałem prowadnice, po których przesuwają się klocki. Na nieszczęście okazało się, że w zamiennikach nie ma w komplecie nowych sprężynek rozpierających, a stare wcześniej niedbale odrzuciłem na trawę. Przeszukałem kawałek trawnika, ale bez rezultatu. Ponieważ było już wpół do drugiej, szybko przykręciłem zacisk i założyłem koło. Poleciałem do domu, przebrałem się, coś szybko zjadłem i pojechałem na kort.
Tam jeszcze grała I liga. Bartek już czekał na ławce. Po kilkunastu minutach weszliśmy na plac gry. Było to moje pierwsze granie po tygodniowej przerwie. Odbijaliśmy nieco ponad kwadrans, kiedy przy mocnym bekhendzie pękł mi naciąg przy samej ramie na górze rakiety. Odetchnąłem z ulgą, bo rakieta była zbyt miękko naciągnięta i czekałem na ten moment z utęsknieniem. Wyjąłem swojego zapasowego Donneya, ale Bartek zaproponował mi grę swoim zapasowym Wilsonem Six-One Team nCode. Rączka była jak dla mnie za cienka, nawet po nawinięciu mojej owijki. Naciąg z kolei był naciągnięty za mocno jak na mój gust i tym samym był za sztywny. Ale grało się całkiem nieźle. Po niemal dwóch godzinach grania treningowego zagraliśmy dwa sety na punkty. Pierwszy set wygrałem 6:4, ale w drugim uległem 3:6. Tą rakietą nie czułem szczególnie woleja, regularnie psując proste zagrania. Seta rozstrzygającego już nie było; obaj mieliśmy dość na dzisiaj.
Po powrocie do domu, jak już siadłem na łóżku, nie mogłem się podnieść. Ledwo powłóczyłem nogami i padłem spać przed dziesiątą.

sobota, 2 października 2010

Ostatnia odsłona turniejów deblowych

Dziś uczestniczyliśmy w ostatnim w tym roku na kortach TKKF Skanda turnieju deblowym. Turnieje październikowe zaczynają się o 10, czyli godzinę później niż zwykle. Zjawiłem się na kortach kwadrans po czasie i wraz z innymi uczestnikami czekałem na losowanie. Zgłosiło się osiem par, czyli układ był idealny: wszystkie cztery mecze ćwierćfinałowe zaczynają się jednocześnie. Zdzichu czuwał nad losowaniem, ale wyszedł z biura z kwaśną miną - wylosowaliśmy parę Tomek Chaciński/Jacek Tomalik. Jeszcze nigdy z nimi nie wygraliśmy.
Było chłodno, ale słońce świeciło ostro. Po krótkiej rozgrzewce zaczęliśmy grać. Początek był dobry: szybko objęliśmy prowadzenie 3:0, potem było 4:1. Przeciwnicy trochę przycisnęli, ale ostatecznie wygraliśmy seta 6:4. W drugiej odsłonie byli już lepsi i przegraliśmy 1:6. Nadszedł czas na super tie-break. Zaczęło się od 0-2, ale potem było lepiej i szliśmy łeb w łeb. Przy 8-7 dla nas udało mi się zagrać pierwszego w tym meczu wygrywającego woleja (dokładnie lob-woleja) i mieliśmy piłki meczowe. Wykorzystaliśmy od razu pierwszą okazję i zwyciężyliśmy 10-7.
Na półfinał przenieśliśmy się na kort nr 1. Czekali już na nas bracia Rusak. Początek meczu nie był obiecujący, jakoś zesztywnieliśmy na tym zimnie po krótkiej przerwie po ćwierćfinale i pierwszego gema oddaliśmy kompletnie bez gry. Potem już było lepiej i wygraliśmy pierwszy set 6:4. W drugim doznałem urazu prawego nadgarstka. Cofałem się szybko, aby obronić smecz przeciwnika i nagle poczułem, że lecę na plecy. Odruchowo podparłem się rękami, ale i tak rąbnąłem tyłem na twardą ziemię. Zabolało nielicho, ale pozbierałem się po chwili. Wstałem, wziąłem rakietę do ręki i wtedy poczułem ból nadgarstka prawej ręki. Zupełnie nie mogłem zacisnąć dłoni na rączce rakiety przy graniu forhendem. Zastanawiałem się nawet nad kreczem, ale postanowiłem jednak dograć ten mecz do końca. Dobrze się stało, bo drugi set wygraliśmy 6:3 i po raz drugi z rzędu znaleźliśmy się w finale. Tam już czekali stali rywale: Mirek Badura i Przemek Zieliński.
Bez dłuższego wypoczynku rozpoczęliśmy pojedynek. Niestety, ręka wciąż mocno mi dokuczała i forhendem mogłem tylko delikatnie przebijać piłkę. Starałem się za to agresywnie grać bekhendem, co wychodziło mi nadspodziewanie dobrze. To jednak nie wystarczyło na nawiązanie walki z tak klasowymi rywalami i przegraliśmy zdecydowanie 4:6, 1:6.
Dzięki temu występowi zdobyliśmy 40 punktów do rankingu i w klasyfikacji deblistów awansowaliśmy: Zdzichu z 6 na 3, a ja z 9 na 4 miejsce. Pierwsze dwa miejsca zajęli oczywiście zwycięzcy turnieju: Mirek pierwsze, Przemek drugie.
Z powodu urazu odwołałem jutrzejsze granie z Bartkiem. Będę potrzebował kilku dni na dojście do siebie. Ale z tego, co widzę, już sobie za dużo nie pogramy w Kortowie. Jest coraz zimniej i meteorolodzy straszą zimą już w październiku.

wtorek, 21 września 2010

Ken Follett - "Igła"

Dzisiaj skończyłem czytać powieść brytyjskiego pisarza Kena Follett'a pt. Igła. Tytułowy bohater jest niemieckim szpiegiem (niem. Die Nadel - igła) działającym w Anglii podczas II wojny światowej. Znakomicie napisana książka, którą się po prostu chłonie. "Igła" jest jedenastą powieścią tego autora. Dopiero ta pozycja przyniosła mu sławę. Napisał ją w 1978 r. i pierwszy raz podpisał się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem.
Oczywiście czytanie nie przeszkodziło mi w tenisie. Grałem z Bartkiem ponad dwie godziny, wygrywając 6:2, 7:6. Jutro robię sobie przerwę regeneracyjną, a w czwartek znowu trening.
Uwaga godna odnotowania: dzisiaj wprowadziłem nowy element techniczny do mojej gry. Otóż przy wyrzucie piłki do serwisu zostawiam dłużej lewą rękę wyciągniętą do góry w kierunku piłki i dopiero przy ruchu rakiety prowadzonej prawą ręką do przodu zza pleców opuszczam lewą rękę. Dzięki temu do akcji serwisowej w większym stopniu włącza się ruch obrotowy barków i serwis jest mocniejszy i jednocześnie pewniejszy. Pozwoliło mi to na grę serve & volley po pierwszym serwisie.
Po kilku treningach przy światłach wzrok przyzwyczaił się już do takiego oświetlenia i gra się coraz lepiej.

poniedziałek, 20 września 2010

Finał na kortach TKKF Skanda

Dokończyliśmy mecz finałowy turnieju deblowego. Ostatecznie nasi przeciwnicy, czyli Przemek Zieliński i Mirek Badura, wygrali 7:6, 6:3. My za drugie miejsce otrzymaliśmy tradycyjne kupony do McDonald's i po 40 punktów do klasyfikacji Skandy. Dzięki temu awansowałem na 9 miejsce w rankingu deblistów. Zdzichu rozegrał jeden turniej więcej i jest obecnie na miejscu szóstym. Niezagrożonym liderem tego rankingu jest Mirek Badura, który jeszcze przed rozegraniem ostatniego turnieju deblowego zapewnił sobie zwycięstwo w tej klasyfikacji.

niedziela, 19 września 2010

Grzybobranie

Wstaliśmy przed ósmą, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na te grzyby. Las znajdował się jakieś pięć kilometrów od Zgliczyna. Zaparkowałem na leśnej drodze i ruszyliśmy między drzewa. Okazało się. że z czytania nici. Miałem brać czynny udział w zbieractwie. Łaziliśmy po lesie prawie godziny. Byłem zmęczony po wczorajszym turnieju i pod koniec już całkiem miałem dość grzybobrania. Znalazłem kilka prawdziwków, podgrzybków i czegoś tam jeszcze, czego nazwy nie pamiętam. Głównie jednak służyłem za nosiciela zebranych grzybów. Do domu wróciliśmy przed pierwszą. Byłem głodny jak pies, bo wziąłem ze sobą tylko jedną kanapkę z serem. Po jedzeniu ogarnęła mnie senność. Położyłem się na kanapę i szybko zasnąłem. Wstałem po trzeciej, zjadłem obiad i zebraliśmy się do wyjazdu do Olsztyna. Zapakowaliśmy grzyby do dużego kartonu, żeby się nie gniotły. Zabraliśmy też trochę jajek na sprzedaż i pognaliśmy na północ kraju.
W domu Afula zabrała się z Igorem do oczyszczania zebranych dóbr lasu, a ja odwiozłem mamę, która nocowała u nas w ten weekend. Po powrocie byłem bardzo zmęczony i szybko położyłem się spać.

sobota, 18 września 2010

Turniej deblowy na Skandzie

Dzisiaj odbył się szósty już w tym sezonie turniej deblowy na kortach TKKF Skanda. Zgłosiło się siedem gotowych na wszystko par. Losowanie nam sprzyjało. W ćwierćfinale wylosowaliśmy parę Jędrzejczyk/Senderowski i pokonaliśmy ich bez problemu 6:2, 6:1. Potem był półfinał i klasyczna konfrontacja z Jaśkowiakiem i Amielańczykiem. Tu było jeszcze łatwiej: 6:0, 6:1. W finale spotkaliśmy się ze stałymi bywalcami tego etapu rozgrywek, czyli z parą Zieliński/Badura. Pierwszego seta przegraliśmy minimalnie dopiero po tie-breaku. W drugim zaczął padać deszcz, przez co dwa razy przerywaliśmy grę. W końcu przy stanie 4:2 dla przeciwników i ich przewadze ostatecznie zeszliśmy z kortu. Dokończenie meczu zaplanowaliśmy na poniedziałek na godz. 18.
Pod wieczór pojechaliśmy do Zgliczyna. Asi zachciało się iść na grzyby, bo jej mama zachęcała ją do tego. Mam nadzieję, że ja będę siedział w samochodzie i spokojnie czytał książkę.

poniedziałek, 13 września 2010

Nadal zdobywcą Wielkiego Szlema

Hiszpan Nadal wygrał przełożony finał na kortach Flushing Meadows w Nowym Jorku. Pokonał w nim Serba Novaka Djokovica 6:4, 5:7, 6:4, 6:2. Tym samym zdobył tenisowego Wielkiego Szlema, czyli zwyciężył we wszystkich turniejach wielkoszlemowych. W tym roku wygrał trzy z czterech takich rozgrywek: French Open, Wimbledon i US Open. Nie udało mu się wygrać tylko w Australii na początku roku. W sumie w wieku 24 lat ma na swoim koncie już dziewięć tytułów wielkoszlemowych. W takim tempie ma duże szanse pobić rekord Federera, który ma w swojej kolekcji szesnaście takich tytułów. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Szwajcar nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

niedziela, 12 września 2010

Finał US OPEN przełożony

Dzisiaj już Bartek był dyspozycyjny i spotkaliśmy się na korcie o drugiej. Prezes Szarejko reperował siatkę, więc rozmawialiśmy z Mirkiem Bańkowskim. Zaproponował nam debla, a my się zgodziliśmy. Został wezwany doktor Smółka i niebawem rozgrzewaliśmy się do gry. Panowie chcieli być razem w parze, co nie wyszło im na zdrowie. Wygraliśmy 6:1, 6:2. Następnie, po kilkunastu minutach odbijania, zaczęliśmy mecz singlowy. Był jak zazwyczaj wyrównany. Ostatecznie wygrałem 4:6, 6:3, 6:3.
Grałem cały czas Babolatem, bo nie chciało mi się naciągać Dunlopa. Kupiłem w aptece plaster bez opatrunku i zgodnie z internetowymi radami pogrubiłem rączkę rakiety. Zdjąłem wszystkie owijki i plaster owinąłem wokół gołej drewnianej rączki. Dzięki temu prawie nie straciła kantów, co się dzieje przy dokładaniu kolejnej owijki celem pogrubienia uchwytu. Generalnie jednak powinienem mieć rączkę nr 4, a nie 3. To samo chciałem zrobić z rakietą Dunlop, ale nie starczyło plastra. Prawie cały poszedł na Babolata, a było tego 5 metrów! To na pewno trochę waży, zatem zmienił się balans rakiety w kierunku rączki. Dla wyrównania trzeba będzie dociążyć główkę. Ale przede wszystkim muszę naciągać tego Babolata z mniejszą siłą, bo w tej chwili naciąg jest zbyt sztywny i piłka nie ma dynamiki.
O 22 miał zacząć się finał US Open. Niestety, okazało się, że w Nowym Jorku pada deszcz. Co chwilę przekładano godzinę rozpoczęcia meczu, aż w końcu położyłem się spać. Finał zostanie rozegrany w poniedziałek, także o 22 czasu polskiego.

sobota, 11 września 2010

Tenisowa sobota

Ponieważ Bartek startował w turnieju na Radiowej umówiłem się na granie z Marcinem Uradzińskim. Jak zwykle o 14-stej zjawiłem się na korcie, zaraz też nadszedł Marcin. Zaczęliśmy odbijać i po niedługim czasie pękł mi naciąg tuż przy ramie po strzale z forhendu. Zmieniłem rakietę na Babolata i kontynuowałem grę. Potem zamieniliśmy się na rakiety. Miałem okazję odbijać słynnym samprasowskim Wilsonem Pro Staff 6.0 o powierzchni główki 85 cali kwadratowych. Dla porównania moje rakiety Dunlop i Babolat mają odpowiednio 98 i 100 cali kw. Dodatkowo ten model Wilsona jest ciężki (365 g), co powoduje szybkie męczenie się ręki. Ale generalnie fajnie mi się odbijało.
Po półtorej godziny gry Marcin miał dość, a ja postanowiłem jeszcze zostać i poćwiczyć serwis. I tak waliłem ponad 30 minut te serwisy. Potem zwinąłem się do domu. Zjadłem porządny obiad i czekałem na półfinały US Open. Pierwsi wyszli na kort Nadal i Jużny z Rosji. Mecz był trzysetowy, trwał ok. 2 godziny i wygrał ten, który miał wygrać (czyli Hiszpan). Następnie, o 21 naszego czasu, grę rozpoczęli Federer i Djokovic. Liczyłem na zwycięstwo Szwajcara i kolejny klasyczny finał z Nadalem. Stało się jednak inaczej. Pojedynek był bardzo wyrównany i mimo, że Roger miał w piątym secie dwie piłki meczowe, wygrał Serb. Trzeba jednak przyznać, że grał bardzo dobrze i zasłużył na finał.

niedziela, 5 września 2010

Weekend nie do końca zmarnowany

Dzisiaj umówiłem się z Bartkiem na drugą na granie. Wcześniej zrobiliśmy zakupy, zabierając na nie mamę. Około południa wróciliśmy do domu. Zjadłem drugie śniadanie, którym było leczo z chlebem i przed drugą wyruszyłem, jak zwykle rowerem, na kort. Jeszcze grali debliści, Bartek już czekał na ławce. Na drewnianej ścianie "przebieralni" wisiała informacja o śmierci pana Sroczyka, który w latach siedemdziesiątych budował ten kort przy pomocy studentów. Od jakiegoś czasu chorował na raka. Zmarł w piątek.
Zaczęliśmy rozgrzewkę, jak zwykle nie spiesząc się. Potem trochę poganialiśmy się po korcie poprzez ostrzejsze wymiany i po niecałej godzinie zaczęliśmy mecz. Gra była zacięta, nikt nie odpuszczał. Była walka o każdą piłkę. Pierwszego seta grałem trochę pod słońce, które w chwilach, gdy wychodziło zza chmur, było bardzo ostre. Część kortu była cała w światłocieniach i widoczność piłki była nienajlepsza. Przegrałem tę partię 3:6. Po zmianie stron słońce uspokoiło się i mogliśmy grać bez przeszkód. Szliśmy gem za gem, każdy wygrywał swoje podanie. Tak doszliśmy do stanu 6:5 dla mnie i dopiero wtedy udało mi się przełamać serwis Bartka. Set trzeci też był zacięty i długi. Było dużo równowag, ale ostatecznie zwyciężyłem 6:3. Po zejściu z kortu okazało się, że jest za kwadrans szósta. Z tego wynikało, że trzysetowy mecz rozgrywaliśmy ok. 3 godziny. Pod koniec meczu Asia do mnie dzwoniła pytając, co się ze mną dzieje. No jak to co? Normalnie, gramy!
Wieczorem obejrzałem mecz Verdasco z Nalbandianem. Po dobrym widowisku wygrał Hiszpan w czterech setach. Potem przełączono na mecz kobiet, więc czym prędzej zmieniłem kanał. Co jakiś czas sprawdzałem jednak, co się dzieje w Nowym Jorku i w końcu na kort wyszli Nadal i Simon. Hiszpan grał agresywnie i nie dał szans Francuzowi pokonując go bez straty seta.

sobota, 4 września 2010

Zmarnowana sobota

Obudziłem się w niezbyt dobrej formie. Wczoraj zaliczyłem wszystkie siedem Budweiserów, które kupiłem. Wypiliśmy też trochę wódki i stąd pewnie kiepska forma. Myślałem, że mi szybko przejdzie, ale tak nie było. Dopiero o czwartej zjadłem rosół, po którym czułem mdłości. Pogoda była słoneczna, a ja zamiast biegać z rakietą po korcie, snułem się smętnie po domu. Dopiero kolacja o ósmej była już bez perturbacji. Oglądałem za to US Open. Dzisiaj grał Federer i bez problemów odprawił do domu Mathieu z Francji. Nasi singliści Kubot i Przysiężny polegli w pierwszej rundzie.

piątek, 3 września 2010

Drugi Wadąg w tym roku

Dziś zorganizowaliśmy drugie w tym roku spotkanie pracowników Wydziału Edukacji w Osadzie Leśnej nad rzeką Wadąg. Obecnych było 15 osób, w tym po raz pierwszy Afula. Wcześniej zrobiliśmy zakupy jedzenia i piwa. Z tym drugim bardzo dobrze trafiliśmy w czasie, bo w tym tygodniu w Lidlu jest promocja czeskiego Budweisera. Normalnie to piwo kosztuje 4 zł, a nam udało się nabyć je po 2,50. Na miejsce przywiózł nas wcześniej kierownik Gałczyński, żebyśmy wszystko przygotowali. Zaczęliśmy oczywiście od piwa. Potem rozpaliliśmy grilla i rozpakowaliśmy karkówkę w przyprawach. Posililiśmy się pierwszą partią mięsa, a resztę wrzuciliśmy na grilla dla pozostałych biesiadników. Wkrótce też zjawili się na miejscu i rozpoczęła się impreza. Było dość chłodno, zatem zostało rozniecone ognisko. Pieczenie kiełbasek, kolejne butelki piwa - jak to zwykle w takich przypadkach. Trwało to wszystko do jedenastej. Do domów zabraliśmy się dwoma samochodami. Asia odjechała wcześniej z Marcysią.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Bartek w finale singla na Skandzie

Dzisiaj Bartek rozegrał mecz finałowy turnieju singlowego na kortach TKKF Skanda. Wcześniej pokonał m.in. lidera klasyfikacji Open Tomka Chacińskiego. W meczu o I miejsce jego rywalem był Przemek Zieliński. Z powodu opadów deszczu nie rozegrali tego spotkania w weekend i umówili się na dzisiaj na 18-stą. Postanowiłem ze Zdzichem, że będziemy dopingować naszego sparing-partnera z Kortowa i przed szóstą pojawiliśmy się na kortach. Finaliści już się rozgrzewali. Zająłem miejsce na stołku sędziego głównego, skąd jest lepszy widok. Po chwili zaczęli grać, a ja siłą rzeczy stałem się arbitrem. W związku z tym nie mogłem głośno dopingować Bartka.
Pierwszy set był równy, ale w końcówce górą był Przemek. Warunki podczas wymian dyktował Bartek, Przemek tylko się bronił. To jednak wystarczyło i wygrał tę partię 6:4. W drugim secie Bartek nabrał nowego ducha i agresywnymi akcjami doprowadził do prowadzenia 5:1. Myślałem, że będzie rozstrzygający trzeci set i zmarznięty przygotowywałem się na niego psychicznie. Niestety, gem po gemie Bartek tracił punkty i skończyło się na 7:5 dla Przemka. Naszemu faworytowi zabrakło chyba wykończenia ładnie przygotowywanych akcji, dlatego Przemek mógł bronić się dłużej niż powinien.
Do domu wróciłem o 20-stej, zjadłem kolację i zabrałem się do naciągania swojej rakiety. Wcześniej wszystko przygotowałem, czyli przyniosłem maszynę z piwnicy, wyciąłem pęknięty naciąg z rakiety, zamocowałem ją w maszynie, odmierzyłem i odciąłem 11 metrów naciągu ze szpuli, odmierzyłem 3 metry naciągu z jednej strony i wplotłem dwie środkowe pionowe struny. Teraz pozostało mi już tylko naciągać rakietę z pożądaną siłą, czyli obecnie 24 kg. O dziesiątej robota była skończona. Zaraz też położyłem się spać.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Memoriał Włodarczyka amatorów

W piątek wystartowałem z Bartkiem w deblu w Memoriale Włodarczyka na kortach przy ul. Radiowej. Losowanie odbyło się o 14. Byłem wtedy w pracy. Bartek zadzwonił i powiedział, że gramy dopiero czwarty mecz. Dodatkowo padał deszcz i rozgrywki przeniosły się na halę. Tam są tylko dwa korty, zatem mieliśmy dużo czasu. Mimo, że byłem już przygotowany do gry, po pracy pojechałem do domu na obiad. Wg wyliczeń Bartka mieliśmy zacząć mecz ok. 19-tej. Namawiałem Asię, żeby pojechała ze mną i popatrzyła jak gramy. Ona jednak, szelma jedna, wolała odwiedzić koleżankę. Byliśmy już na Dąbrowskiego, kiedy zadzwonił Bartek. Nasz mecz właśnie miał się zacząć. Odwiozłem Asię na koniec Jagiellońskiej i pojechałem na halę. Zamiast naszego zaczął się już inny mecz. Dzięki temu jednak mogliśmy dopingować chłopaków ze stajni kortowskiej, czyli Zdzicha Lecha i Przemka Sobiecha. Grali debla w kategorii wiekowej +40 przeciwko bardzo dobremu amatorowi Rynkiewiczowi z Mrągowa i jego koledze. Mecz był zacięty i niespodziewanie nasi wygrali 4:6, 7:6, 10-4. Potem od razu grali ćwierćfinał, który już gładko przeszli 6:0, 6:0.
Tymczasem na kort wyszliśmy ja z Bartkiem i nasi przeciwnicy w osobach Michała Smoczyńskiego i Darka Kardasia. Jest to bardzo znany w Olsztynie debel. Pierwszy set był równy, ale w końcówce rywale byli lepsi i przegraliśmy 4:6. W drugim odskoczyli nam na 5:2, ale odrobiliśmy do 5:4. Kolejnego gema już jednak nie wyrwaliśmy i cały mecz zakończył się wynikiem dla nas niekorzystnym 4:6, 4:6. Myślę jednak, że mamy jeszcze rezerwy i przy wyeliminowaniu stresu meczowego spokojnie można takie pojedynki wygrywać.
W półfinale starszej kategorii deblowej Zdzichu i Przemek ulegli znanej olsztyńskiej parze trenerskiej Badurek/Sosnowski 2:6, 1:6.
W sobotę Asia pojechała na spotkanie związane z jej pracą, a ja skoczyłem na ściankę na Radiową. Poodbijałem pół godziny i przy treningu smecza pękł mi naciąg tuż przy ramie. Pojechałem więc do Tesco zakupić gąsior do nalewki i olej silnikowy. Zaraz też zaczęło padać. Skierowałem się do domu i czekałem na telefon od Asi. Po jej spotkaniu mieliśmy jechać do Zgliczyna na urodziny jej mamy. W końcu po drugiej zadzwoniła. Pojechałem po nią pod Europa Center. Zboczyliśmy jeszcze do babci na obiad. Zabraliśmy ją ze sobą, bo chciała odwiedzić swoją siostrę w Szreńsku. Po drodze wstąpiliśmy do domu, przebraliśmy się, szybko spakowaliśmy i ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Jechało się dobrze, dopóki 8 km przed Mławą nie stanęliśmy w korku. Myślałem, że to z powodu wypadku droga jest zablokowana. Rychło jednak okazało się, że właśnie skończyła się inscenizacja bitwy pod Mławą i tłumy ludzi wyjeżdżały z pola walki na siódemkę. Ruchem kierowała policja i co chwilę zatrzymywała ruch na drodze krajowej, żeby umożliwić wjazd na nią widzom owej inscenizacji. Trwało to ponad pół godziny, podczas którego to czasu przebyliśmy jakieś 3 kilometry. W końcu minęliśmy newralgiczny punkt włączania się do ruchu żądnych wrażeń historycznych ludzi. Sprawnie dotarliśmy do Szreńska, wysadziliśmy babcię i po chwili już byliśmy w Zgliczynie.
Tam Jarek z Piotrem przygotowywali ognisko, mimo że pogoda była niepewna. Ja i Michał poszliśmy po piwo. Michał zaproponował po jednym na miejscu. Nie odmówiłem i tak sobie staliśmy przy wiejskim sklepie pociągając alkohol i wdając się w gadki z miejscowymi. Fajny klimat. Trochę czasu nam to zajęło i niedługo już miałem telefon ponaglający od niejakiej Joanny S. Wzięliśmy we dwóch skrzynkę z piwem i zanieśliśmy ją pod dom. Zaczynał padać deszcz i wszyscy schowali się do środka. Poimprezowaliśmy wobec tego pod dachem i około północy położyliśmy się spać.
Niedziela była jakaś senna. Nie padało, więc siedziałem sobie przed domem i grzałem się promieniami słońca, jeśli tylko wychodziło ono zza chmur. Po piątej wyjechaliśmy, najpierw do Szreńska po babcię, a stamtąd już bezpośrednio do Olsztyna. Tym razem bez korków, zgodnie z planem, czyli w ciągu półtorej godziny byliśmy na miejscu.
Jutro zaczyna się ostatnia tegoroczna odsłona tenisowego wielkiego szlema, czyli turniej US Open w Nowym Jorku. Rafa Nadal będzie walczył o swój pierwszy triumf w Stanach, ale faworytem bukmacherów jest Federer. W singlu mężczyzn grają dwaj nasi reprezentanci: Kubot i Przysiężny. Kubot swój mecz gra jutro, a dzisiaj będzie walczył o awans do II rundy Michał Przysiężny (ATP 89) z Hiszpanem Montanesem (ATP 23).

niedziela, 22 sierpnia 2010

Mecz finałowy XVIII Międzynarodowego Memoriału Marka Włodarczyka Warmia-Mazury Renox Open 2010 - ITF Mens Futures 15000 $


Na godzinę 11 zaplanowano finał turnieju ITF Futures Alexander Flock (GER)- Max Raditschnigg (AUT). Zjawiłem się na miejscu dziesięć minut przed czasem. Zająłem dobre miejsce pod parasolem blisko środka kortu. Niebawem na kort nr 5 wyszli zawodnicy. Po przepisowej 10-minutowej rozgrzewce rozpoczął się mecz. Od początku spotkania wyraźną przewagę miał Niemiec. Ciągle wywierał presję na Austriaku, zmuszając go do błędów albo w ładnym stylu zagrywając wygrywające piłki. Pierwszy set skończył się po siedmiu gemach, czyli w stosunku 6:1 dla Flocka. W drugiej odsłonie Raditschnigg próbował grać bardziej agresywnie i gra toczyła się gem za gem, jednak cały czas widać było, że Niemiec kontroluje przebieg meczu. Tak było do końca i ostatecznie faworyt zwyciężył 6:1, 6:4. Po meczu otrzymał pamiątkową statuetkę oraz czek na 2000 dolarów. Na zdjęciu zwycięzca turnieju.
Niestety nie mogłem od razu jechać na kort, gdyż Bartek nagle wyjechał do Warszawy. Miał jednak wrócić na 18-stą. Potem zadzwonił, że będzie około wpół do siódmej. Pojechałem do Kortowa wcześniej i zacząłem odbijać piłkę o ściankę. Ćwiczyłem głównie bekhend. O szóstej wszedłem na kort i zacząłem trening serwisu. Miałem sześć piłek i serwowałem raz na lewe, raz na prawe karo. Po godzinie miałem dość i zacząłem się zbierać do domu. Zadzwonił jednak Bartek i powiedział, że za kilka minut będzie na korcie. Tak też się stało i kwadrans po siódmej zaczęliśmy odbijać. Było jednak już dość szaro, gdyż całe niebo zasnuły ciemne chmury. Niebawem też zaczął padać deszcz i rozpętała się burza. Przed ósmą przerwaliśmy grę. Nie pozostało nam nic innego jak uciekać do domów.
Nareszcie udało mi się zmusić Afulę, żeby ogoliła mi głowę. Maszynka poszła w ruch i teraz wyglądam jak człowiek cywilizowany.

sobota, 21 sierpnia 2010

Półfinały Memoriału Włodarczyka

Wczorajsze granie ze Zdzichem należało do moich najgorszych występów w tym roku. Nie siedziało mi żadne uderzenie: serwis, forhend, bekhend, do wyboru do koloru. Przegrałem pierwszego seta 3:6 w ten prosty sposób, że Zdzichu po prostu przebijał piłkę na moją stroną, a ja w pięknym stylu pakowałem wszystko w aut lub dla urozmaicenia w siatkę. Na początku drugiego seta trenujący na sąsiednim korcie Maliniak zaproponował nam debla. Przeszliśmy zatem na kort obok i stanęliśmy naprzeciwko Maliniaka i jego wychowanka Tomka. Szliśmy łeb w łeb. Co prawda uzyskaliśmy przewagę na 4:2, ale za chwilę było po cztery. Ostatecznie doszło do tie-breaka, gdzie zwyciężyliśmy 7-4. Robiło się już ciemno i nie było sensu grać dalej.
Natomiast dzisiaj główną atrakcją był turniej ITF z cyklu Futures rozgrywany w ramach Memoriału Włodarczyka na kortach Centrum Tenisowego Park Jakubowy w Olsztynie. Mecze półfinałowe zaczęły się o 10:00 - oba jednocześnie. Ja skupiłem uwagę na korcie nr 1, gdzie walczył o wejście do finału najwyżej rozstawiony w turnieju Słowak Cervenak (ATP 260) z Austriakiem Raditschnigg'em (ATP 591). Słowak grał bardzo agresywnie, dużo atakował, jednak robił trochę za dużo błędów. Przełożyło się to na wynik, gdyż wygrał Raditschnigg 7:6, 6:3. Szybko przeniosłem się na kort nr 4, gdzie grali ze sobą dwaj Niemcy: A. Flock (ATP 345) z A. Satschko (ATP 537). Mecz był trzysetowy i zakończył się zwycięstwem tego pierwszego 3:6, 6:1. 6:3. W międzyczasie o godzinie 12:30 zaczął się finał debla, w którym zagrały dwie pary z Polski: Kowalczyk/Panfil i Szmigiel/Gozdur. Ten mecz toczył się obok na korcie nr 5, więc odwracałem się to tu, to tam, śledząc oba mecze. Debla wygrali bardziej doświadczeni i wyżej klasyfikowani Kowalczyk i Panfil 6:3, 6:4.
Mecz oglądał ze mną Bartek, dołączył także Maliniak. Po wszystkim przyszedł czas na nasze granie. Pojechałem do domu po sprzęt. Szybko zjadłem zupę i popedałowałem do Kortowa. Bartek już czekał. Odbiliśmy kilka piłek, kiedy zjawił się Marcin Uradziński. Chciał grać ze Sławkiem. Zaprosiliśmy ich wobec tego na debla. Zagraliśmy dwa sety debla, potem graliśmy single do 3 wygranych gemów.

piątek, 20 sierpnia 2010

W poniedziałek już podczas rozgrzewki na korcie pękł mi naciąg w rakiecie. Musiałem grać moim zapasowym Babolatem, który jest naprawdę dobrą rakietą. Zresztą grało mi się dobrze i bez problemów pokonałem Bartka. We wtorek po pracy szybko zjadłem obiad i dziarsko wziąłem się za naciąganie rakiety. Poszło mi sprawnie i przed osiemnastą stawiłem się na nasz kort w Kortowie. Graliśmy we trzech: Zdzichu, Bartek i ja. Najpierw oni we dwóch zagrali przeciwko mnie. Wygrałem ten mecz 6:3, 6:2. Potem Bartek był sam, a ja wespół ze Zdzichem daliśmy mu w kość 6:1. Następnie Zdzichu zrezygnował z dalszej gry, więc zagrałem z Bartkiem singla. Zdążyliśmy ugrać jeden set, który zresztą przegrałem 5:7. Zrobiło się już szaro i nie było sensu dłużej grać. Poza tym nie mieliśmy już wiele sił.
W środę i czwartek odpoczywałem, częściowo przymusowo z powodu deszczu. Dziś jednak jest ładna pogoda, więc będzie granie na całego. Bartek odpoczywa przed jutrzejszym turniejem, a ja ze Zdzichem poodbijamy piłkę we dwóch.
W Olsztynie na kortach Centrum Tenisowego Park Jakubowy przy ul. Radiowej trwa turniej tenisowy rangi Futures. Najwyżej rozstawionym zawodnikiem jest Cervenak ze Słowacji (260 ATP). Grają też czołowi Polscy tenisiści: Olejniczak (415 ATP), Panfil (504 ATP) i Gawron (638 ATP). Dziką kartę od organizatorów dostał nieklasyfikowany w ATP olsztynianin Mikołaj Borkowski, ale przegrał w I rundzie z Sebastianem Chylińskim (1117 ATP) 3:6, 1:6.
Jutro i pojutrze nastawiam się na oglądanie ostatecznych rozstrzygnięć turnieju.

sobota, 14 sierpnia 2010

Turniej deblowy

Dziś wstałem o wpół do ósmej, zjadłem śniadanie i pojechałem na turniej. Wpłaciłem wpisowe w wysokości 25 zł i czekałem na losowanie. Po chwili wszystko było jasne. W I rundzie trafiliśmy na debel Zieliński/Jędrzejczyk. Całkiem niezła para i tak też było na korcie. Przegraliśmy 6:2, 6:4 i mogliśmy już tylko walczyć w turnieju pocieszenia. Tam zagraliśmy z parą Lasota/Cierach i niestety również polegliśmy, tym razem 7:5, 6:1. Na otarcie łez wygraliśmy mecz o III miejsce turnieju pocieszenia z parą Borowski/Borowski 9:0. Zdobyliśmy nędzne 8 punktów do klasyfikacji skandowskiej.
Po przyjeździe do domu zaraz skontaktowałem się z Tomaszczukiem i zgodnie z planem umówiliśmy się na grilla na piątą. Przyjechali jeszcze Magda z Piotrem i dziećmi. Ich też wzięliśmy na grilla. Ucztowaliśmy nad Jeziorem Krzywym na Likusach. Całe towarzystwo zażyło kąpieli z moim skromnym wyjątkiem. Opędzlowałem pęto kiełbachy, trzy piwa, po czym wskoczyliśmy na rowery (tzn. ja, Paweł, Tomek i Igor) i popedałowaliśmy w kierunku Bałtyckiej. Reszta pojechała samochodem Piotra.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Koniec snów, czyli znowu w pracy

Ponieważ wszystko, co dobre, szybko się kończy, wylądowałem ponownie w pracy. Coś te urlopy bardzo krótkie mi się wydają. Potrzebowałbym całego lata wolnego, a właściwie to urlopy powinny być półroczne. Wtedy wziąłbym wolne od 1 maja do 31 października i byłbym zadowolony. A tak to co? Męka Pańska, nic innego.
Ostatni tydzień dużo grałem w tenisa. Przede wszystkim odbijałem z Bartkiem, co przyniosło szybkie efekty w postaci mocniejszego i dokładnego grania. Lepiej też poczułem serwis, ale to trzeba by potrenować osobno. Bierze się większą ilość piłek, idzie się na kort i przez godzinę serwuje. W sobotę 13 sierpnia będzie kolejny turniej deblowy na kortach Skandy. Przygotowania idą pełną parą.

niedziela, 25 lipca 2010

Spływ kajakowy Łyną

Po powrocie z Koszalina nareszcie wróciłem do tenisa. Zacząłem grać z Bartkiem w godzinach przedpołudniowych. Na początku przegrałem kilka setów, bo miałem nieszczęsna przerwę wyjazdową, a Bartek grał regularnie.
W środę wieczorem zjawiła się u nas Agniecha, czyli siostra Afuli, ze swoją załogą oraz najmłodsza z nich Lidka. W czwartek poszliśmy na plażę miejską i to był jak do tej pory jedyny raz w tym roku, kiedy pływałem w jeziorze. Było gorąco i pierwszy uciekłem do domu. Następnego dnia zajechali do nas jeszcze Magda i Piotr z dziećmi i już wszyscy wyruszyliśmy do Spręcowa, skąd miał mieć początek nasz spływ. Wszystko zorganizował Piotr, stary spływowicz. W Spręcowie czekały już na nas kajaki. Pojechaliśmy na miejsce wodowania i zaczęliśmy płynąć w dół rzeki w stronę Dobrego Miasta. Mniej więcej w połowie drogi, czyli w tzw. Kłódce, zrobiliśmy postój. Rozpaliliśmy ognisko, upiekliśmy kiełbaski, wypiliśmy piwo. Przed północą poszliśmy spać. Za nocleg mial służyć nam budynek, a konkretnie jego poddasze znajdujące się aktualnie w stanie remontu. Nie dane jednak było nam zasnąć. Powodem były pewne owady z rzędu muchówek, z rodziny Culicidae, czyli krótko mówiąc cholerne komary. Chyba założyły sobie na poddaszu wylęgarnię, bo cięły jak wściekłe. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeden po drugim wszyscy wynieśliśmy się nad ognisko. Dołożyliśmy drzewa i rozłożyliśmy się ze śpiworami wokół ognia. Niektórzy zasnęli, ale ja nie mogłem. Byłem za bardzo zdenerwowany brakiem normalnych warunków do nocnego wypoczynku. O czwartej nad ranem poszedłem nawet do drogi głównej na przystanek sprawdzić, o której odjeżdża najbliższy autobus do Olsztyna. Okazało się, że o ósmej z minutami. Wróciłem na miejsce kaźni i tu Asia wyperswadowała mi pomysł powrotu do domu. Wróciłem na poddasze i w końcu ok. szóstej zasnąłem. Spałem góra dwie godziny i obudziłem się zmęczony i pocięty jak nieboskie stworzenie.
Po śniadaniu kontynuowaliśmy spływ. Po chwili pogoda zmieniła się gwałtownie i zaczęło padać. Zeszliśmy na brzeg w celu ukrycia się pod drzewami przed deszczem. Zaczęło jednak grzmieć i pojawiły się błyskawice. Także pomysł ukrycia się pod drzewami okazał się niezbyt dobry. Staliśmy więc nad rzeką jak niepyszni i czekaliśmy, aż pogoda się poprawi. Nie było tak źle i po niespełna pół godzinie przymusowego postoju popłynęliśmy dalej. Niebo wypogodziło się i bez dalszych problemów dotarliśmy do Dobrego Miasta. Przed samą śluzą wyciągnęliśmy kajaki na brzeg i czekaliśmy na samochód z przyczepą, którego zadaniem było odtransportowanie kajaków. Około godziny poleżeliśmy nad brzegiem Łyny i w końcu pojechaliśmy do domu.

niedziela, 18 lipca 2010

Koszalin

Środa była dniem przerwy w naszych wojażach. Tego też dnia odebrałem z warsztatu swój samochód. Były problemy z ładowaniem akumulatora (zbyt duże napięcie ładowania) i stwierdziłem, ze trzeba to zrobić przed dłuższymi podróżami. Oczywiście, żeby nie było za wygodnie, samochód zostawiłem w warsztacie jeszcze przed wyjazdem do Krakowa. Mechanicy nie mogli dojść do przyczyny usterki. Ostatecznie okazało się, że w samochodzie był inny niż powinien alternator. Wymienili go, a przy okazji także świece i przewody wysokiego napięcia. Doliczyli robociznę i wyszło do zapłaty 900 zł. Myślałem, że szlag mnie trafi na miejscu. Ale co było robić? Poćwiczyłem soczystą łacinę, a potem poszedłem i zapłaciłem. Wieczorem jeszcze machnąłem trening siłowy, a następnego dnia był wyjazd do Koszalina. Najpierw jednak musieliśmy wydrukować dokumenty do wysłania w związku z pracą Asi. Zrobiliśmy to u Jowity na Knosały i nareszcie wyruszyliśmy. Zajechałem jeszcze na stację, żeby uzupełnić olej silnikowy. Kupiłem go na małej stacji Orlenu na Sielskiej. Chciałem go od razu wlać gdzie trzeba, ale mnie przeganno z terenu stacji. Obowiązuje tam zakaz postoju. Zjechałem zatem kawałek dalej z Sielskiej i zacząłem mocować się z korkiem wlewu oleju. Nie było to łatwe zadanie. W końcu używałem narzędzia, czyli znalezionego opodal kamienia i to okazało się nad wyraz skuteczne. Wlałem cały zakupiony litr płynu i mogliśmy w końcu bez przeszkód opuścić nasze miasto. Dochodziła godzina dwunasta.
W Koszalinie byliśmy wpół do szóstej. Liczyłem, że będziemy dużo wcześniej. Do Gdańska jechało się nad wyraz sprawnie. Obwodnicą objechaliśmy miasto i przy wyjeździe na drogę krajową nr 6 zaczął się korek. Od tej pory tempo jazdy wyraźnie siadło. Niestety, krajowa szóstka prowadzi przez mnóstwo miejscowości, z ograniczeniem prędkości do 50 km/h. Starałęm się jechać wtedy sześćdziesiątką, ale i to nie zdało egzaminu. Stało się tak z powodu fotoradaru ustawionego w miejscowości Kobylnica. Zrobiono mi zdjęcie przy czerwonym fleszu. Jeszcze się łudziłem, że nic mi nie przyślą, ale w końcu dostałem przesyłkę oznaczającą 100 zł kary. Zmierzona prędkość to 63 km/h, czyli niesamowity pęd zagrażający życiu przynajmniej połowie ludności województwa zachodniopomorskiego.
Mimo tych przeszkód dotarliśmy w końcu do Koszalina. Trafiłem bez problemu pod mieszkanie Placka. Już wisiał w oknie i coś tam krzyczał. Po chwili siedzieliśmy przy stole i pałaszowaliśmy obiad.
Następnego dnia przygotowywaliśmy się do grilla na działce. Aneta była w pracy, więc czekaliśmy na nią cierpliwie. Na obiad pojechaliśmy już w plener. Była karkówka i piwo, czyli wszystko, co potrzeba. Asia rozpoczęła kampanię na rzecz wyjazdu nad morze. Z oporami, bo z oporami, ale zgodziliśmy się. Następnego ranka zatem wsiedliśmy do samochodów i skierowaliśmy się w stronę Mielna. Placek wywiózł nas na plażę w jakiejś głuszy. Jak tylko zjawiliśmy się nad brzegiem Bałtyku nad horyzontem zaczęły gromadzić się czarne chmury. Spędiliśmy na plaży jakieś 15 minut, po czym wzięliśmy nogi za pas. Zerwał się porywisty wiatr i kłusem pobiegliśmy do samochodów. Droga powrotna okazała się drogą przez mękę. Wracaliśmy trasą, któą tu przyjechaliśmy, czyli z ominięciem zawsze zapchanego Mielna. Niestety, w wynku silnego wiatru drzewo zwaliło się na drogę i wszyscy zaczęli zawracać w stronę Mielna. Utworzył się, jakiego jeszcze nie widziałem. Mówiąc krótko, 15 kilometrów przejechaliśmy w ciągu dwóch godzin. Ale nawet wszyscy nie weszliśmy do domu, tylko dziewczyny wzięły mięcho i pojechaliśmy na działkę. Tym razem w planie było picie wódki, ale po pierwszym kieliszku miałem dość i stanowczo zażądałem piwa. Wypiliśmy jeszcze po jednym dla kurażu i poszliśmy żwawo po piwo. Do sklepu był kawałek drogi, więc wracając z piwem już wypiliśmy po jednym. Potem na działce były kolejne, aż w końcu zabrakło. Na szczęście zjawił się znajomy Placka, który przywiózł nam co trzeba. Gdy się ściemniło, dzieczyny zapakowały się z dziećmi do samochodu, a ja z Plackiem ruszyliśmy piechotą. Na drogę mieliśmy jeszcze piwo, także szło się dobrze. W połowie dystansu do domu otworzyłem kolejne piwo i to był błąd. Wypiłem trochę i poczułem, że mam dość na dzisiaj. W domu szybko położyłem się spać.
W niedzielę rano zaplanowaliśmy wyjazd. Zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z Plackiem i pojechaliśmy w kierunku wschodnim. Trasa trwała 6 godzin i była nudna jak flaki z olejem. Czar czterech kółek prysnął ostatecznie.

wtorek, 13 lipca 2010

Kraków i Zakopane

Czas leci jak wiązka światła w próżni. Jest już sierpień, urlop dawno za mną. Powrót do pracy nastąpił 2 VIII. W tym roku moje wolne dni były wypełnione w nadmiarze, jeśli o mnie chodzi. Pierwszy tydzień stał pod znakiem sportu nas OSW. Następny to wyjazd do Krakowa, połączony z wypadem do Zakopanego. W Krakowie zatrzymaliśmy się u Marków w Nowej Hucie. Po kilku dniach ruszyliśmy do stolicy polskich Tatr. Wynajęliśmy pokój w dzielnicy Olcza, skąd było 3,5 km do centrum.

Po lewej widok, jaki mieliśmy z okna wynajętej kwatery.
Cwaniak właściciel domu zdarł z nas 60 zł za nocleg (30 zł na osobę). Pierwszego dnia, po zakwaterowaniu, poszliśmy na nieśmiertelne Krupówki. Tam znaleźliśmy całkiem niedrogą (o dziwo!) restaurację. Porządny zestaw obiadowy (zupa + drugie danie) kosztował 13 zł i naprawdę można było się najeść. Do tego było piwo Okocim za 5 zł sztuka. Przybytek ów nazywa się Miniszałas i jest godzien polecenia.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na wyprawę. W planie mieliśmy dojście do Doliny Gąsienicowej. Jak na prawdziwych turystów przystało wzgardziliśmy możliwością dojazdu busem do Kuźnic, gdzie zaczynał się nasz szlak. Zatem na początek mieliśmy do przejścia 5 km. Upał był nielichy, ale szczęśliwie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, czyli do wejścia na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego (4,40 zł od osoby). Tu zaczął się nasz marsz pod górę niebieskim szlakiem. Najpierw przeszliśmy przy Wielkiej Królowej Kopie (1531 mnpm), następnie była Mała Królowa Kopa (1577 mnpm). Po dłuższym czasie dotarliśmy do schroniska Murowaniec (1500 mnpm), znajdującego się w Dolinie Gąsienicowej. Tam się nieco posililiśmy i wróciliśmy na szlak. Do celu, czyli nad Czarny Staw Gąsienicowy (1624 mnpm), dotarliśmy sprawnie. Tam odpoczęliśmy godzinę, nawet zapadliśmy na chwilę w małą drzemkę. Powrót odbył się tą samą trasą, tylko pod koniec odbiliśmy w lewo i do Kuźnic weszliśmy żółtym szlakiem, bardziej od południa. Dalej oczywiście pieszo do kwatery.
Dzień następny był znowu upalny. Tym razem udaliśmy się na Gubałówkę. Rzecz jasna znowu poszliśmy do centrum miasta pieszo. Przeszliśmy całe Krupówki i doszliśmy na stację kolejki linowej na Gubałówkę. Wzgardziliśmy tą salonową wygodą i bojowo zaczęliśmy wspinać się na szczyt. Podejście było strome, ale daliśmy radę. Na górze obeszliśmy przydrożne stoiska handlowe, które oferowały najróżniejszego rodzaju badziewie. Udało mi się odwieść Asię od zakupu czegokolwiek i poszliśmy coś zjeść. Zamówiliśmy frytki z kawałkiem mięsa, do tego nieśmiertelne piwo. Mieliśmy świetny widok na Zakopane i leżące po przeciwnej stronie Tatry. Zrobiliśmy kilka zdjęć i rozpoczęliśmy proces schodzenia w dół. Ten dzień był ciekawszy niż wczorajszy.
Kolejny dzień był już na szczęście dniem wyjazdu. Wstaliśmy sobie spokojnie przed dziewiątą, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy z bagażami na przystanek. Dotarliśmy w okolice dworca. Pierwsze kroki skierowaliśmy na stację PKP. Okazało się, że w najbliższym czasie nie ma żadnego pociągu do Warszawy (do Olsztyna nie ma w ogóle). Przeszliśmy wobec tego na dworzec PKS, a tam już szykował się do odjazdu do Krakowa autobus. Wnet mknęliśmy zakopianką na północ. Do Krakowa dojechaliśmy ok. 13-stej. Teraz z kolei nie było połączenia kołowego ze stolicą, za to za dwie godziny odjeżdżał pociąg. Kupiłem bilety, po czym poszliśmy na skraj Starego Miasta i usiedliśmy na plantach niedaleko Teatru im. J. Słowackiego. Odpoczynek nie trwał długo i trzeba było wrócić na stację PKP.
W pociągu był upał straszliwy. Wsiadło mnóstwo ludzi, co potęgowało gorąco i ogólny dyskomfort. Pan naprzeciwko nas chłodził się napojem marki Żubr, a puste puszki uparcie upychał w niewielkiej śmietniczce, jakich w pociągach wiele. Na szczęście podróż nie była ekstremalnie długa, bo trwała nieco ponad 3 godziny, co na prawie 300 km jest niezłym czasem. W Warszawie byliśmy przed siódmą. Szybko pognaliśmy pod Pałac Kultury i Nauki, żeby dorwać autobus do Olsztyna. Okazało się, że przeniesiono przystanek i teraz autobusy odjeżdżają z Placu Defilad, czyli z drugiej strony budynku. Tak też było. Stał tam autobus firmy Radex i czekał na pasażerów, zatem także i na nas. Wpakowaliśmy torby do bagażnika i czekaliśmy na godzinę odjazdu, którą była 20:25. W Olsztynie byliśmy przed północą.

niedziela, 2 maja 2010

Święto Flagi Narodowej

Wstaliśmy z poczuciem czekającej nas misji. Mianowicie należało zrobić zakupy grillowe. Piotrek był w pracy i to zadanie spadło na mnie. Dziarsko wsiadłem do swej Mazdy, a tu znowu kicha. Rozrusznik nędznie zakaszlał i jak wczoraj nie zapalił mieszanki paliwowej. Ręce mi opadły. Zabraliśmy kluczyki Magdzie i pojechaliśmy jej Peugeotem. Afula kupowała jedzenie, a ja zająłem się zaopatrzeniem w piwo.
Po powrocie czekało mnie zadanie rozpalenia grilla. Okazało się to wyzwaniem niełatwym, gdyż uparty węgiel nie chciał się zająć. Pewnie zwilgotniał przez zimę, gdyż był napoczęty w zeszłym roku i leżał całą zimę w garażu. Walczyłem z nim długo i jakoś tam udało się to mięso opiec. Do tego piwo i było dobrze. Dzień Flagi zleciał jak należy.

sobota, 1 maja 2010

Pierwszy turniej w tym roku

Dziś rano zbudził mnie budzik, gdyż startuję ze Zdzichem w turnieju deblowym na kortach Skandy. Zjadłem i zacząłem się zbierać do wyjścia, gdy zadzwonił telefon. Był to Lech Zdzisław we własnej osobie. Oznajmił, że turniej rozpocznie się z opóźnieniem z powodu deszczu. Ustaliliśmy, że zaczekam na jego sygnał i dopiero pojadę na Skandę. Przed dziesiątą taki sygnał otrzymałem i poszedłem do samochodu. Niestety, drań nie odpalił. Coś tam nędznie zarzęził i to wszystko, na co go było stać. Wściekły wróciłem do domu, wziąłem rower i popedałowałem do celu.
Po losowaniu okazało się, że w pierwszej rundzie gramy z parą Smoczyński/Smoczyński, czyli z synami prof. Lecha Smoczyńskiego. Wyszliśmy na kort, zagraliśmy i przegraliśmy. Pozostał nam turniej pocieszenia. W pierwszej rundzie "pocieszki" trafiliśmy na starych rywali, czyli na duet Jaśkowiak/Ameliańczyk. Zwykle z nimi wygrywamy, a i tym razem tradycji stało się zadość. Potem spotkaliśmy się z panami Tuzikiem i Cegiełką. Ku naszemu zdziwieniu udało nam się wygrać, chociaż zdając sobie sprawę, jak dzisiaj gramy, wydawało nam się, że przegramy z kretesem. Zatem pozostał nam już tylko finał turnieju pocieszenia. Tutaj przeciwnikami naszymi była para Malinowski/Matracki. Maliniak to nasz dobry znajomy z Kortowa, a Paweł Matracki to szeroko znany mistrz fryzjerstwa. Dołożyli nam 6:4, 6:3 i można było jechać do domu. Było już grubo po piątej, a dzisiaj jeszcze zaplanowałem z Asią wyjazd do Maksymilianowa pod Bydgoszczą. Szybko pojechałem do domu i zadzwoniłem do taty z pytaniem, czy jest w Olsztynie i czy ma prostownik do akumulatorów. Na szczęście był i zaraz przyjechał. Podłączyłem akumulator do ładowania, wykąpałem się i byłem gotów do drogi. Po godzinie ładowania zamontowałem akumulator w samochodzie i odpaliłem bez problemu. Zajechaliśmy jeszcze po drodze na stację benzynową, bo świeciła się już kontrolka rezerwy paliwa. Wlałem 30 litrów benzyny, czyli pół baku. Była droga jak cholera, bo kosztowała 4,75 za litr. Ruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy przez Ostródę, Iławę, Grudziądz i Świecko. Dochodziła już ósma wieczór. Za Iławą musieliśmy zrobić miły objazd, bo policja zamknęła drogę. Jakoś przebiliśmy się przez okoliczne wioski i wróciliśmy na drogę do Grudziądza. W Maksymilianowie byliśmy wpół do jedenastej.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Zmiana systemu treningowego

Już cztery razy byłem na ściance tenisowej. Ostatni raz uczyniłem to wczoraj. Grzmociłem w piłkę prawie półtorej godziny. W końcu, gdy ręka zaczynała mi już omdlewać, dałem spokój i pojechałem do domu. Zawziąłem się, żeby grać bekhend topsinowo, a serwis i smecz uchwytem prawidłowym. Przez dwadzieścia lat serwowałem i smeczowałem trzymając rakietę uchwytem forhendowym. Dopiero w zeszłym roku uświadomiłem sobie swoje błędy i wypaczenia. Wtedy też zacząłem serwować drugie podanie uchwytem właściwym, czyli bekhendowym. Pierwsze jeszcze waliłem po staremu. Teraz jednak postanowiłem przestawić się całkowicie na poprawną technikę tego zagrania. Powoduje ona włączenie do ruchu serwisowego skrętu tułowia, dzięki czemu siłę uderzenia uzyskuje się nie tylko z ręki, ale i z tułowia. Jeśli chodzi o topspinowy bekhend całą zimę na sali tak własnie grałem i już weszło mi to w nawyk. Zobaczymy, jak sprawdzą się moje innowacje na korcie podczas tegorocznego sezonu.
Dzisiaj zrobiłem trening siłowy. Jako że pogoda już coraz lepsza zmieniłem system ćwiczeń. Teraz w planie są treningi siłowe raz w tygodniu. Na każdej sesji wykonuję ćwiczenia wszystkich grup mięśniowych. Poza tym w związku z tenisem zmniejszam obciążenia w porównaniu z okresem zimowym.
Jutro gramy na sali. Mam nadzieję, że niedługo zagramy już na powietrzu. W Kortowie jeszcze nic się nie dzieje w tym kierunku, ale trzeba być dobrej myśli. Myślę, że maksymalnie za dwa tygodnie będziemy walczyć już na korcie profesorskim.
Na weekend zaplanowałem z Asią spełnienie prośby babci. Polega ona na pomalowaniu ścian i sufitów w kuchni oraz przedpokoju. Roboty owe trochę przedłuży nam tapetowanie ścian w kuchni do połowy wysokości, ale damy radę. Pogoda na sobotę i niedzielę ma być podła, więc i tak nie pohasałbym na dworze.

Wielkanoc

Pierwszy dzień Wielkiej Nocy rozpoczęliśmy od śniadania u babci. Potem pojechaliśmy w trasę do Zgliczyna. Wcześniej zaplanowałem sobie, że tym razem dotrę tam omijając Mławę. Niestety zapomniałem zawczasu sprawdzić, w którym miejscu mam zjechać z drogi krajowej nr 7. Minąłem więc Mławę i wypatrywałem drogowskazu z napisem Radzanów. Ponieważ takowego nie było, nie skręciłem nigdzie i tym sposobem dojechałem aż do Strzegowa. Tam już był ów drogowskaz i dałem chyżo w prawo. Dojechaliśmy szczęśliwie do celu nadrabiając około dwadzieścia kilometrów.
Na miejscu byliśmy pierwsi. Pozostało nam czekać na solenizantkę, czyli najstarszą siostrę Afuli. W planie były jej czterdzieste urodziny. Co prawda faktyczny dzień jej narodzin znajduje się w połowie marca, ale z uwagi na zjazd świąteczny większości rodziny uroczystości główne zaplanowano właśnie na dziś.
Niebawem na podwórko zajechała czwórka spod Warszawy. Przywieźli poczęstunek i zapitkę. Na stole pojawiła się litrowa butelka z przezroczystym płynem. Do tego załączono kieliszki i machina poszła w ruch.
Koniec końców około dziesiątej wieczorem poczułem się bardzo zmęczony i senny. Zwaliłem się jak kłoda na posłanie i w ten oto piękny sposób zakończyłem świętowanie męczeńskiej śmierci Pana Jezusa.
Na drugi dzień wstałem wypoczęty i świeży. Zjadłem śniadanie i czekałem, aż reszta biesiadników zwlecze się na dół.
Wyjazd do domu zaplanowaliśmy na szesnastą. Przedtem postanowiłem umyć samochód. Nie czyniłem tego jeszcze w stosunku do nieszczęsnego pojazdu i uznałem, że już czas ku temu najwyższy. Przyłożyłem się do mycia porządnie, potem obficie spłukałem wóz szlauchem. Przed czwartą pojechaliśmy do domu. Tym razem pojechałem właściwą trasą omijającą Mławę. Polegało to na skręcie w prawo w miejscowości Bogurzyn. Po trzech kilometrach osiągnęliśmy Wiśniewo, gdzie włączyliśmy się do ruchu na trasie Warszawa - Gdańsk.
Mniej więcej w połowie drogi zaczął padać deszcz. Nie byłem z tego powodu zadowolony, gdyż miałem wrażenie, że całe moje pucowanie samochodu poszło na marne. Po przyjeździe do Olsztyna okazało się, że nie jest źle.

środa, 31 marca 2010

Ścianka

Pogoda jest już tak dobra, że dziś pojechałem na ściankę tenisową. Wziąłem tylko jedną piłkę, a że była już kilkukrotnie używana na sali, pękła po godzinie odbijania. Na szczęście przy takim treningu taka dawka tenisa jest wystarczająca. Poćwiczyłem forhend, topspinowy bekhend oraz serwis. Przy tym ostatnim elemencie skupiałem się na właściwym chwycie rakiety oraz pracy skrętnej tułowia. W tym roku mam ambitny plan poprawy serwisu od strony technicznej. Chcę, żeby nie było to uderzenie "klepane", tylko porządny ruch serwisowy, w którym uczestniczy całe ciało. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Na Wielkanoc jedziemy do Zgliczyna. Najsamprzód spotkamy się z moją mamą i babcią na śniadaniu świątecznym, a potem ruszamy na krajową "siódemkę".

sobota, 27 marca 2010

Upiór w operze

W sposób niezaplanowany odwiedziłem dzisiaj naszą sławną stolicę. Mój pracodawca, czyli jednostka samorządu terytorialnego o nazwie Miasto Olsztyn, dofinansowuje swoim pracownikom wyjazdy do Warszawy. W programie jest zwiedzanie muzeum Powstania Warszawskiego, obiad na Starówce oraz opera w teatrze muzycznym Roma.
Po ogłoszeniu w urzędzie możliwości takiego wyjazdu nie wykazałem specjalnego zainteresowania tematem. Dodatkowo dziewczyny z mojego wydziału zaplanowały wyjazd w weekend, który mi zdecydowanie nie pasował. Wtedy też ostatecznie przestałem zaprzątać sobie mózg wizytą w stolicy.
Jednak w ostatni wtorek zadzwonił do mnie Tomaszczuk, zwany przez niektórych Tymoteuszem, i zaproponował mi udział w tej wyprawie. Zwolniło się miejsce i szukał kompana. Zgodziłem się, gdyż w zasadzie ważniejsze jest z kim, a nie gdzie się jedzie.
Wobec powyższego stawiłem się w sobotę o godz. 6:30 rano pod olsztyńskim teatrem lalek. Za chwilę doszedł Tomaszczuk. Autokar przyjechał punktualnie i wpakowaliśmy się do środka. Ruszyliśmy w drogę.
W Warszawie byliśmy przed dziesiątą. Zajechaliśmy pod muzeum Powstania Warszawskiego. Jako że śniegi stopniały i wczoraj było bardzo ciepło zmieniłem kurtkę zimową na wiosenną. Teraz okazało się to dużym błędem. Musieliśmy czekać na przewodnika i w związku z tym zdążyłem całkiem solidnie zmarznąć. Dodatkowo nie wziąłem czapki, a że z gęstą czupryną pożegnałem się dość dawno temu, dotkliwe uczucie zimna dotykało mnie w dwójnasób. W końcu o wpół do jedenastej zaczęliśmy zwiedzanie.

Nie wiem, czy to z powodu nienajlepszego humoru spowodowanego pogodą, czy też z innych nieznanych przyczyn, ale od początku zwiedzanie męczyło mnie okrutnie. Dobrze rozumiem znaczenie powstania, heroizm, walkę i bohaterstwo, ale snułem się za przewodnikiem raczej niezbyt energicznie. Dodatkowo miała ona (bowiem to kobieta była przewodnikiem) głos cichy, a co za tym idzie mało donośny. Poza tym w tle ciągle rozbrzmiewały przeróżne dźwięki, które miały tworzyć nastrój tamtych ciężkich dni. I tu moim zdaniem czegoś zabrakło. Jakoś nie przemawiała do mnie atmosfera tego muzeum. Nie potrafiłem wczuć się w grozę walki i śmierci roku 1944. Tomek miał podobne odczucia. Do dzisiaj nie wiem, czy to my dziwni jesteśmy, czy też muzeum słabo spełnia swoją rolę. Jak by nie było, wymęczyłem się porządnie przez te półtorej godziny.
Następnie zawieziono nas na Stare Miasto. Z parkingu trzeba było iść kawałek do restauracji Barbakan, w której mieliśmy zarezerwowany posiłek. Dotarliśmy tam bez przeszkód, nie licząc zimnego wiatru przeszywającego mnie na wskroś i nadmiernie chłodzącego moje małżowiny uszne. Na szczęście w restauracji, która mieści się przy ulicy Freta, było ciepło. Sprawnie podano nam zupę pomidorową, kotlet z kurczaka z ziemniakami i surówką oraz kawałek jabłecznika. Jako tako najedzeni mieliśmy teraz czas wolny.
Wróciłem z Tomaszczukiem pod Kolumnę Zygmunta i tam pokręciliśmy się po okolicy. Przeszliśmy się ulicą Krakowskie Przedmieście, co od razu skojarzyło mi się ze słynną serią książek Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika. Główny bohater mieszkał właśnie przy tej ulicy, w skrommnej kawalerce.
Ponieważ czas i zimno nagliły do powrotu do niezbyt wygodnego, ale jednak skutecznie chroniącego przed chłodem autobusu, ruszyliśmy w kierunku parkingu. Kolejnym i ostatnim już punktem naszej wyprawy był teatr Roma, który mieści się przy ul. Nowogrodzkiej 49. Mieliśmy zarezerwowane bilety na operę pt. "Upiór w operze".
W autobusie rozdano nam bilety. Dostaliśmy miejsca na balkonie II, w loży 14. Wysadzono nas przed teatrem, zatem nie musieliśmy brać kurtek. Zapobiegło to wątpliwej przyjemności stania w kolejce do szatni. Bileterka skierowała nas na drugie piętro, gdyż tam właśnie mieścił się nasz balkon II. Loża 14 była już zapełniona i to wyłącznie ludźmi z naszej wycieczki. Usiedliśmy na fotelach i stwierdziliśmy, że zbyt dużo z tego przedstawienia nie wyniesiemy, przynajmniej jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe. Znajdowaliśmy się bowiem w najdalszym możliwym miejscu od sceny.
Opera zaczęła się prawie punktualnie. Na szczęście nagłośnienie było świetne i po części rekompensowało niedogodności widokowe. Zresztą nie tylko odległość była problemem. Siedzenia były tak usytuowane, że widzowie siedzący przed nami skutecznie zasłaniali nam część sceny. A trzeba zauważyć, że nie byli to koszykarze NBA, a zupełnie przeciętnych gabarytów fizycznych koleżanki z urzędu. Pozostało nam skupić się na słuchaniu. A było czego posłuchać. Artyści głosy mieli nieprzeciętne. Szczególną uwagę przykuwała odwórczyni roli Christine. Po wejściu w poniedziałek na stronę internetową teatru Roma obejrzałem zdjęcia pieśniarek. Bo trzeba wiedzieć, że w rolę tę wcielają się na zmianę trzy artystki: Paulina Janczak, Edyta Krzemień i Kaja Mianowana. Niestety, z naszej loży nie byłem w stanie rozpoznać żadnych cech charakterystycznych owej Christine. Zatem nie wiem, która z nich występowała na scenie na naszym seansie.
Po przedstawieniu dosyć sprawnie zebraliśmy się w autokarze i bez zwłoki wyruszyliśmy do Olsztyna. Po drodze łyknęliśmy dla kurażu odpowiednio wzmocnionego napoju porzeczkowego. O godzinie wpół do dziesiątej byłem w domu. Zasnąłem natychmiast.

sobota, 27 lutego 2010

Nadchodzi wiosna

Od wspomnianego w ostatnim wpisie ataku zimy minęły już ponad cztery miesiące, a zima ciągle trzyma. Co prawda w ostatnich dniach nareszcie temperatura jest dodatnia i śnieg powoli topnieje, ale niedługo mają wrócić mrozy.
Grywamy ze Zdzichem na sali IV LO w tenisa, ale często z powodu okoliczności zewnętrznych treningi się nie odbywają. Gramy średnio raz na dwa tygodnie. Co prawda dwa tygodnie temu oraz w ten weekend graliśmy w piątek i w sobotę, ale regularności nie ma w tym żadnej. Wczoraj wróciłem z grania o 23, a dzisiaj zaczęliśmy trening o 7:30. Musimy się jeszcze pomęczyć co najmniej półtora miesiąca. Na kort otwarty wyjdziemy najwcześniej w połowie kwietnia.
Przyszła wiadomosć z Konina. W tym roku Mistrzostwa Samorządowców w Tenisie odbędą się w dniach 4-6 czerwca. Tak więc będziemy mieli czas na szlifowanie formy.
Podczas dzisiejszej gry w końcu pękł mi naciąg. Miałem go w rakiecie od lipca zeszłego roku. Uchował się tak długo, bo właśnie od lipca przestałem grać. Dopiero w październiku znowu zacząłem odbijać na sali, ale z niewielką regularnością. Mam teraz okazję wypróbować mój nowy naciąg, czyli Signum Pro Poly Plasma. Leży w szafie od ponad pół roku i cierpliwie czeka na swoją kolej.