czwartek, 28 czerwca 2007

Przyjazd Asi

Dzisiaj nastał wielki dzień, mianowicie dzień przyjazdu Asi. Autokar z nią na pokładzie miał zjawić się na Victoria Station w samo południe. Zatem po pracy, którą kończę o siódmej rano, zrobiłem zakupy spożywcze i przyjechałem do domu. Posiliłem się nieco i wpół do dziewiątej poszedłem na przytanek w celu pojechania do Epping na metro. Po kilkunastu minutach czekania przypomniałem sobie, że te autobusy kursują od dziewiątej. Niepotrzebnie więc tak wcześnie wychodziłem z domu. Ostatecznie autobus nadjechał dziesięć po dziewiątej. W Epping byłem tuż przed zakończeniem porannego szczytu komunikacyjnego. Poczekałem do dziewiątej trzydzieści, kiedy to Travel Card kosztuje 6,70. Następnie wsiadłem do metra i po chwili ruszyliśmy. Niestety podróż nie okazała krótka. Na stacji Leytonstone musieliśmy wysiąść z jakichś tam powodów i czekać, aż podstawią nam następny pociąg. Tak też się stało i po kilkunastu minutach przymusowego postoju ruszyłem w dalszą drogę.
Ponieważ linia metra z Epping nie dojeżdża do Victoria Station, musiałem zaplanować przesiadkę. Uznałem, że najlepiej uczynię dokonując tego w Mile End. Tam też wysiadłem i czekałem na właściwy pociąg. Jakiś podjechał i zajrzałem do niego pytając starszego ciemnego faceta czy dojadę tą linią na Victorię. Arab miał chyba problemy ze słuchem, więc wsiadłem do wagonu i powtórzyłem kilka razy słowo Victoria. Wreszcie załapał i zaczął się zastanawiać. W końcu powiedział, że tym pociągiem nie dojadę na Victoria Station. W tym momencie zamknęły się drzwi, w związku z czym czekała mnie jeszcze jedna przesiadka. Zrobiłem to na Liverpool Street. Nareszcie znalazłem się w pociągu linii Circle. Ma ona to do siebie, że zatacza pętlę wokół centrum Londynu, jeżdżąc w kółko. Musiałem teraz cierpliwie czekać, aż znajdę się na Victorii.
Było już po jedenastej, a Asia nie odpisywała mi na sms-a, którego wysłałem z metra. Chciałem się upewnić, że będzie w Londynie o dwunastej czasu miejscowego, a nie polskiego. W związku z tym byłem w dużym stresie, że może wysiadła w Londynie, a mnie nie ma. W końcu dotarłem na Victoria Station. Ale to nie koniec, ponieważ to była dopiero stacja metra, a nie Victoria Coach Station. Ta znajduje się kilkaset metrów od metra. Znalazłem się tam o wpół do dwunastej i zacząłem gorączkowo rozglądać się za Afulą. Nigdzie jej jednak nie zobaczyłem. Poszedłem w razie czego do informacji i zapytałem o autokary z Polski. Pani powiedziała mi o dwóch liniach przyjeżdżających z naszego kraju, ale nie kojarzyłem nazwy żadnej z nich. Poprosiłem o pokazanie mi tras tych autokarów. Okazało się, że żaden z nich nie przejeżdża przez Olsztyn. Lekko mnie to zdenerwowało i zapytałem, o co tu chodzi. Pani z informacji zasugerowała mi, że może tenże autobus przyjeżdża na Victoria Green Line. Wnerwiło mnie to dodatkowo, ale poszedłem szukać wymienionego miejsca. Było to około dwieście metrów od punktu, w którym właśnie się znajdowałem. W tamtejszej informacji poproszono mnie o nazwę linii autokarowej, której niestety nie pamiętałem. W związku z tym powiedzieli mi, że nie mogą mi pomóc. Podali mi tylko godzinę przyjazdu najbliższego autokaru z Polski. Poczekałem na niego, ale nie przyjechał on z Olsztyna. Popędziłem więc z powrotem na Victorię i tam śledziłem pojazdy przyjeżdżające na stację. Przyjechały dwa autokary, ale jeden był z Czech, a drugi z Niemiec. Niczego więc tu nie wskórałem. Wróciłem na Green Line. Tam znowu poczekałem chwilę na Asię, ale nie nadjeżdżała. Po kilku minutach pobiegłem znowu na Victorię. Po chwili zauważyłem dwa autokary Orbisu zajeżdżające w miejsce przyjazdów. Wtedy przypomniałem sobie, że Asia wspominała o Orbisie właśnie. I rzeczywiście z jednego z nich wysiadła Asia. Nie zdawała sobie sprawy z moich rozterek. Mój sms w ogóle do niej nie dotarł. Okazało się, że nie można się połączyć z jej telefonem. Zabraliśmy jej walizki i plecak i poszliśmy na metro. Bez problemów dotarliśmy do Epping. Tu za kilka minut podjechał autobus do Harlow. Wsiedliśmy do niego i kupiłem u kierowcy bilety. Zapytałem, czy zatrzymuje się na Southern Way. Kierowca nie załapał o co chodzi i powiedział, że zatrzymuje się w centrum. W końcu zrozumiałem, że nie przejeżdża koło naszego domu. Jednocześnie zauważyłem z tyłu autobus linii 501, którym wcześniej przyjechałem do Epping. Chciałem się przesiąść, kierowca jednak stwierdził, że nie może anulować naszych biletów. Wtedy powiedziałem do Asi, że wsiedliśmy do niewłaściwego autobusu. Na to kierowca zapytał po polsku: a gdzie chcesz jechać? Był to już drugi polski kierowca, którego spotkałem w ciągu kilku dni. W końcu postanowił, że rozwiezie ludzi po Harlow, a potem podrzuci nas pod dom. Tak też uczynił i nareszcie byliśmy na miejscu. Ja zaraz położyłem się spać, bo wieczorem musiałem iść do pracy. Było trochę przygód, ale najważniejsze, że w końcu byliśmy razem.

niedziela, 24 czerwca 2007

Londyn

Plan był taki, że do Londynu pojadę w czwartek o świcie. Ale w poniedziałek podszedł do mnie Mateusz i zapytał, czy przyjdę za niego do pracy w środę. On zastąpiłby mnie w piątek. Nie było mi to w smak z powodu moich planów, ale stwierdziłem, że co się odwlecze, to nie uciecze. Poprosiłem go tylko, żeby jeszcze popytał innych i jeśli nie znajdzie nikogo do zamiany, wtedy ma przyjść do mnie. Oczywiście nikogo nie znalazł, więc ostatecznie się zgodziłem. W związku z tym planowany wyjazd do Londynu przesunąłem na piątek.
W czwartek rano po pracy położyłem się spać z zamiarem jak najdłuższego snu. Spałem prawie do szóstej po południu. Wstałem, zjadłem i czekałem na świt. Uznałem, że czwarta rano będzie dobrą porą na początek wyprawy. Przez całą noc z uwagą śledziłem pogodę za oknem. Nie była najlepsza. Po drugiej zaczął siąpić deszcz i padał z przerwami do czwartej. Zachmurzenie było zupełne, w związku z czym o tej porze rozwidniło się tylko nieznacznie. Poczekałem jeszcze kilkanaście minut i ostatecznie dwadzieścia po czwartej rozpocząłem swoją przygodę ze stolicą Wielkiej Brytanii.
Wcześniej zastanawiałem się, co ze sobą zabrać. Nie chciałem brać plecaka, gdyż z jego powodu strasznie pocą się plecy. Po kieszeniach mojej bluzy upchałem zatem aparat fotograficzny, mapy i pieniądze. Nie byłem w stanie wziąć sprzętu do ewentualnej naprawy roweru. Wierzyłem w swoje szczęście.
Oczywiście na rowerze nie mogłem jechać autostradą M11, więc pojechałem, najkrótszą zresztą, trasą przez Epping. Miasteczko to osiągnąłem po dwudziestu kilku minutach. Pogoda ciągle była nieciekawa i zaczynał coraz mocniej padać deszcz. W Woodford zatrzymałem się, bo padało już naprawdę intesywnie. Schronienie znalazłem na przystanku autobusowym. Spędziłem na nim prawie pół godziny przeklinając moment, w którym zgodziłem się na zamianę z Mateuszem. Gdybym jechał wczoraj, miałbym ładną pogodę. Po zjedzeniu dwóch Marsów ruszyłem dalej. Minąłem Walthamstow i przejechałem ponad wielką obwodnicą Londynu. Znalazłem się więc na terenie Greater London. Dalej jechałem kierując się zgodnie ze znakami drogowymi do centrum stolicy Anglii. Ruch był większy, ale ja twardo jechałem po ulicy. Zresztą przez wiekszą część drogi miałem do dyspozycji ścieżkę rowerową. Jechałem i jechałem, aż w końcu postanowiłem się zorientować gdzie jestem. Zatrzymałem się przy zejściu na stację metra o nazwie Monument. Wyjąłem mapę i stwierdziłem, że jestem już w cetrum Londynu. Do mostu London Bridge było sto metrów. Wkrótce więc znalazłem się nad Tamizą. Odetchnąłem z zadowoleniem. Na początek postanowiłem, zgodnie z planem oczywiście, pojechać na Victoria Coach Station, gdzie we wtorek przybędzie Asia. Celem misji było zorientowanie się w terenie, aby zapewnić sprawny transport z bagażami do Harlow. Niestety rzuciło mnie za bardzo na południe. Zatrzymałem się, wyjąłem mapę i zlokalizowałem swoją pozycję. Byłem na Clapham Road. Stwierdziłem, że muszę kawałek zawrócić. Wsiadłem na rower, a tu niespodzianka. W tylnym kole kapeć. Była dopiero ósma rano, a ja miałem zakończyć zwiedzanie Londynu? Nigdy! Postanowiłem zaprowadzić rower na stację metra, przypiąć go i zwiedzać miasto metrem i autobusami. Mój wybór padł na Waterloo Station. Była w cetrum i miałbym tylko jedną przesiadkę w drodze do Epping.
Po dotarciu na miejsce chciałem kupić Travel Card, czyli całodzienny bilet sieciowy na metro i autobusy. Stanąłem w kolejce do kas. Obsługa w okienkach była sprawna, więc po kilku minutach już pytałem o cenę Travel Card. Było to trzynaście funtów, ale po godzinie dziewiątej trzydzieści cena spada do 6,70. Miałem zatem ponad pół godziny. Żeby tak nie stać bezczynnie poprowadziłem rower przez Golden Jubilee Bridge do kolejnej stacji metra. Była nią Embankment Station. Przypiąłem jednoślad przy wejściu. Miałem jeszcze kilkanaście minut do końca porannego szczytu. Posiedziałem więc nad Tamizą. O odpowiedniej porze wróciłem na stację i kupiłem Travel Card. Teraz metropolia należała do mnie.
Na rozgrzewkę pojechałem na Picadilly Circus. Chciałem coś zjeść i zaszedłem do włoskiej pizzerii. Zapytałem o cenę dużej pizzy, którą zobaczyłem. Facet powiedział, że kosztuje dwa funty i ileś tam pensów. Podziękowałem i pomyślałem, że to tanio. Szukałem dalej. Zauważyłem Tesco i tam skierowałem swoje kroki. Ceny oczywiście był przystępne, ale pizza to jednak pizza. Wróciłem zatem do wspomnianej pizzerii i jeszcze raz dla pewności zapytałem o cenę pizzy. Znowu u słyszałem o dwóch funtach z kawałkiem, ale postanowiłem trochę podrążyć temat. Cała pizza za dwa funty? Nie, tylko jeden kawałek. Włoch pozbawił mnie złudzeń. To było tyle, jeśli chodzi o pizzę w Londynie. Poszedłem do Tesco, kupiłem bagietkę i bulkę czosnkową. Wsunąłem je szybko i zadowolony poszedłem do pobliskiego St. James's Park. Zapoznałem się z planem parku i stwierdziłem, że najpierw pójdę na 10 Downing Street, czyli siedzibę brytyjskiego premiera. Zanim się jednak zorientowałem, minąłem tę ulicę, a wracać mi się już nie chciało. Pójdę tam następnym razem z Asią. Teraz ruszyłem w kierunku Buckingham Palace, czyli posiadłości królowej. Były tam tłumy turystów, pewnie jak zwykle o tej porze roku. Popatrzyłem chwilę jak maszeruje straż królewska i poszedłem dalej.
Teraz skierowałem swe kroki na Victoria Station idąc ulicą Buckingham Gate. Po dotarciu na stację metra poszedłem na Victoria Coach Station (dworzec autobusowy) i zlokalizowałem miejsce przyjazdu autobusów międzynarodowych. Wróciłem na metro autobusem miejskim, oczywiście piętrowym. Dworzec autobusowy i metro dzielą dwa przystanki.
Teraz nadszedł czas na Wimbledon. Na Victoria Station nijak nie mogłem zlokalizować na elektronicznym rozkładzie jazdy Wimbledonu. Zdesperowany poszedłem na peron, usiadłem i czekałem nie wiadomo na co. Na torach stał pociąg. Zapytałem człowieka w uniformie jak dojechać na Wimbledon. Tu się okazało, że jestem na peronie kolejowym. Facet kazał mi iść na metro. Zmyłem się jak niepyszny i teraz bez problemu dostrzegłem wejście na stację metra. Pojechałem zatem na Wimbledon. W metrze zapytałem, gdzie najlepiej wysiąść, aby dotrzeć na korty tenisowe. Tą stacją była Southfields. Po wyjściu z podziemii na wspomnianej stacji zobaczyłem na skrzyżowaniu tabliczkę wskazującą wibledońskie muzeum. Tam też się skierowałem. Szedłem około kilometr i dotarłem do Wimbledon Park. Tam na tablicy ze schematem parku zlokalizowałem korty. Poszedłem więc dalej ulicą, aż po prawej stronie ukazały się obiekty zalążka światowego tenisa. Trwały prace przygotowawcze do mającego się rozpocząć w poniedziałek turnieju. Otwarta była brama nr 3. Przy wejściu stali ludzie w mundurkach. Zapytali, czy chcę do muzeum. Ja na to, że nie. Chcę tylko obejrzeć obiekt. Niestety okazało się to niemożliwe i nie zostałem wpuszczony na teren świętej ziemii tenisa. Zrobiłem więc kilka zdjęć z zewnątrz i wróciłem na metro.
Pojeździłem jeszcze autobusami po centrum miasta, ale byłem bardzo zmęczony. W końcu nie spałem całą noc, a teraz cały dzień na nogach. Na koniec pojechałem jeszcze na Tower Bridge. Tam odpocząłem chwilę i postanowiłem wracać na Embankment Station po rower. Najbliższa stacja metra, Tower Hill, była po drugiej stronie rzeki. Dzięki temu znalazłem się przy słynnej twierdzy Tower of London. Wsiadłem do metra i po chwili byłem na Embankment. Było po szóstej i tłumy ludzi przewalały się przez stację. W takiej sytuacji nie chciałem pchać się z rowerem do pociągu. Powlokłem się więc w kierunku Westminster Hall ze sławnym Big Benem górujacym nad kompleksem zabudowań brytyjskiego parlamentu. Postałem chwilę na Westminster Bridge. Po siódmej postanowiłem, że już czas na mnie. Wróciłem na Embankment metrem, bo nie miałem już siły na dalsze spacery. Z rowerem pod pachą podszedłem do człowieka pilnującego ruchu przy wejściu na stację. Zapytałem o pozwolenie na przewóz roweru i tu spotkała mnie odmowa. Facet bredził coś o zakazie przewożenia rowerów metrem pod tunelami. Skontaktował się jeszcze z kimś przez krótkofalówkę i potwierdził swoją odmowę. Zapytałem co mam robić w takiej sytuacji. Radził przejazd autobusem. Odszedłem nieco zniesmaczony. Przypiąłem rower w poprzednim miejscu i sam pojechałem do Epping.
W Epping wysiadłem o dziewiątej. Chciałem jechać do Harlow autobusem. Skierowałem się zatem do centrum miasta na przystanek. Po chwili wyprzedził mnie autobus z napisem Harlow na przedzie. No cóż, pomyślałem, jeden mi uciekł, pojadę następnym. Doszedłem do przystanku w mieście i zacząłem analizę rozkładu jazdy autobusów. Nie było to takie proste, ale w końcu doszedłem do stwierdzenia, że dzisiaj nie będzie już autobusów do Harlow. Nie była to najprzyjemniejsza chwila w moim życiu. Do domu miałem około dziesięć kilometrów. Ale cóż było robić? Wykrzesałem resztki sił i ruszyłem ostro przed siebie, oczywiście w odpowiednim kierunku. Zapadał już zmrok, mimo to próbowałem zabrać się autostopem. Szedłem więc wzdłuż drogi i machałem zachęcająco na wyprzedzające mnie samochody. Nikt się jednak nie zatrzymał. Nic dziwnego: zapadający zmierzch, teren niezabudowany i łysy drab w czarnej bluzie idący drogą. Też bym się nie zatrzymał, ale liczyłem na to, że trafi się ktoś lubiący ryzyko. Widać jednak, że w tej części Anglii hazard nie jest tak popularny, jak to napisali w moim podręczniku do angielskiego z liceum.
Do Harlow dotarłem po półtorej godziny marszu. Nie powiem, żebym był świeży i miał ochotę na przykład na słynny londyński maraton. Zjadłem jeszcze kolację, bo głodny byłem niemiłosiernie. Koniec końców położyłem się spać przed północą. Zasnąłem błyskawicznie. Nie spałem w końcu od trzydziestu godzin.
Wstałem koło dziesiątej. Miałem zatem dużo czasu na akcję ratunkową w stosunku do mego pojazdu. Do pracy miałem dwanaście godzin. Przed południem wyruszyłem na kolejną wyprawę do Londynu. Najpierw pojechałem autobusem do Epping. Tam kupiłem bilet na przejazd w jedną stronę i wsiadłem do metra. Po przesiadce na Bank Station dotarłem do Waterloo. Następnie przez most na Tamizie osiągnąłem stację Embankment. Już z góry dostrzegłem, że rower stoi na swoim miejscu. Odetchnąłem w ulgą i po chwili byłem przy nim. Dętka była nadal przebita. Zaprowadziłem więc przyjaciela do pobliskiego parku. Tam zauważyłem, że w tylne koło ktoś dowcipny wkręcił mi wkręt. Wtedy jeszcze nie byłem pewien, czy wbił mi się on w oponę wczoraj, czy też to robota miejscowych kawalarzy.
Odkręciłem koło i brałem się właśnie do wyjmowania dętki, kiedy podjechał do mnie małym traktorkiem pracownik parku i zwrócił mi uwagę, że park ten nie jest właściwym miejscem na zajęcia z cyklu "Zrób to sam". Na koniec przeprosił mnie za konieczność wyrzucenia mnie w parku, więc rozstaliśmy się w przyjaźni. Przeszedłem kawałek dalej, zmieniłem stronę ulicy i znalazłem się na chodniku ciągnącym się wzdłuż Tamizy. Byłem na wysokości pomnika egipskiego. Z tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że został on wykuty w starożytnym Egipcie i po długich przygodach przetransportowano go w XVIII wieku do Londynu. Uznałem, że jest to miejsce godne naprawy mojego roweru. Schowałem się z nim za pomnik i tam dokonałem sklejenia dętki. Była dziurawa w dwóch miejscach, więc upewniłem się, że wkręt został wetknięty w koło już po moim wczorajszym odjeździe ze stolicy.
Dałem klejowi godzinę na zaschnięcie. Ja w tym czasie obserwowałem Tamizę. Roiła się od statków z turystami. Przy pomniku ciągle kręcili się turyści, więc wolałem nie odchodzić. Ci, którzy zachodzili pomnik od strony rzeki, wyraźnie dziwili się widokowi roweru bez koła i sklejanej dętki. Mieli dodatkową atrakcję turystyczną.
O czternastej uznałem, że dętka została dobrze sklejona. Założyłem ją na koło i napompowałem. Na razie było w porządku. Nie było na co czekać. Tego dnia postanowiłem nie ryzykować zwiedzania miasta. W końcu szedłem dzisiaj do pracy.
Dotarłem na Monument Station. Tu jeszcze raz zlokalizowałem swoją pozycję za pomocą mapy i wyznaczyłem drogę powrotną do Harlow. Należało jechać głowną ulicą na północ, a potem za pomocą znaków drogowych kierować się na Wathamstow. Ruch był duży. Jechałem głównie pasem przeznaczonym dla autobusów miejskich. Później zaczęła pojawiać się ścieżka rowerowa. W odpowiednim momencie zaczęły się drogowskazy na Wathamstow. Bez problemów zatem znalazłem się na trasie wylotowej z Londynu. Za Wathamstow kierowałem się na Woodford. I tym miasteczku złapała mnie straszna ulewa. Schowałem się pod daszkiem mijanego właśnie sklepu z lampami i obserwowałem, jak woda wzbiera na ulicy. Opad był bardzo obfity. Później dowiedziałem się, że ta ulewa przeszła nad większą częścia Anglii, powodując miejscowe powodzie i nawet pociągając za sobą ofiary w ludziach. Sprzedawczyni ze sklepu zbierała się domu, ale nie ryzykowała wyjścia spod daszka. Zapytałem ją, czy taga pogoda zdarza się tu często. Odpowiedziała, że zdecydowanie nie. Takiej ulewy nie było od bardzo dawna.
Ale ponieważ na tym świecie wszystko ma swój koniec, skończyła się i ulewa. Wsiadłem na swój pojazd mechaniczny i kontynuowałem powrót do domu. Po wyjechaniu z Woodford zaczęły się drogowskazy na Epping, więc już byłem spokojny o trasę. Ulewa już nie wróciła. Jeszcze trochę posiąpiło, ale już się nie zatrzymywałem. Niedługo potem byłem już w domu. Była już chyba piąta. Oczywiście wieczorem musiałem iść do pracy, niestety.

czwartek, 14 czerwca 2007

Wyprawa do Hatfield

Dzisiaj nastał dzień, w którym to miałem umówione spotkanie w sprawie numeru ubezpieczenia społecznego. Od rana (wstałem przed siódmą) z niepokojem wpatrywałem się w niebo. Jak powszechnie wiadomo, wybierałem się w powyższej sprawie na moim ulubionym środku lokomocji, czyli na rowerze. Pogoda mogła spłatać nieprzyjemnego figla, bo poprzedniego dnia wieczorem padało i to dosyć intensywnie. O dziesiątej z minutami zjadłem drugie śniadanie i wyruszyłem w podróż. W plecaku miałem niezbędne dokumenty, polar w razie czego, aparat fotograficzny, telefon oraz zestaw do łatania dętek rowerowych. Od razu po wyjechaniu na ulicę poczułem się świeżo i ostro przyspieszyłem. Entuzjazm szybko jednak mi opadł. Po kilku minutach jazdy zorientowałem się, że nie wziąłem przypięcia do roweru. Zrobiłem więc zwrot przez rufę i zły wróciłem do domu. Anka i Andrzej już wiedzieli o co chodzi. Jeszcze się śmiali, łobuzy.
Ruszyłem zatem powtórnie. Było ciepło i dobrze się jechało. Rychło osiągnąłem centrum handlowe w Harlow i skierowałem się w stronę północno-zachodniego wyjazdu z miasta. Na drodze szybkiego ruchu A414, na której niebawem się znalazłem, nie było dużego ruchu. Jechałem sobie poboczem, spokojnie, ale mocnym tempem. Poczułem, że jestem w lepszej formie w porównaniu z moją ostatnią wycieczką do Hertford. Codzienny trening zrobił swoje.
Tu muszę uczynić uwagę na temat dróg. Dyskutowałem kiedyś z kolegą z pracy, który jest inżynierem budownictwa, na temat studzienek kanalizacyjnych. Nie mogłem się nadziwić, że prawie zawsze znajdują sie one sporo poniżej poziomu asfaltu. Jadąc zatem na rowerze i wpadając w taką dziurę można dostać wstrząsu narządów wewnętrznych, o rowerze nie wspominając. Bogusław wyjaśnił mi, że dzieje się tak przy kładzeniu nowej wartswy asfaltu. Po prostu studzienka zostaje na swoim miejscu, a ulica jest coraz wyżej. Zapytałem, czy nie można jednocześnie podnosić studzienek. Bogusław odparł, że to dużo zachodu i nikt się w to nie bawi. Jednak tutaj czynność ta okazuje się nie taka straszna, gdyż wszystkie studzienki zawsze znajdują się na poziomie bieżącej warstwy asfaltu. Wiem, bo jechałem poboczem, gdzie jest ich od licha i trochę.
Jechałem zatem ostro i szybko osiągnąłem Hertford. Wiedziałem więc, że półmetek mam za sobą. Po kolejnych piętnastu kilometrach byłem już w Hatfield. Skręciłem we wcześniej wypatrzoną na mapie ścieżkę rowerową i bez problemów znalazłem się przy Jobcentre Plus. Była godzina jedenasta piętnaście, a więc przejechanie trzydziestu kilometrów zajęło mi godzinę. Niezły czas jak na rower o szerokich oponach i braku odpowiednich przełożeń. Miałem więc prawie dwie godziny do spotkania w sprawie NIN. Zacząłem zatem spacer po Hatfield. Wypatrzyłem starą wieżę i skierowałem się w jej stronę. Okazała się częścią trzynastowiecznego kościoła parafialnego Św. Etheldredy. Budynek był naprawdę ciekawy i tym razem zrobiłem sobie parę zdjęć na jego tle. Ale żeby nie było za dobrze, wkrótce wyczerpały mi się akumulatory w aparacie i szybko było po błyskach fleszu. Kilka ciekawych zdjęć na szczęście zdążyłem pstryknąć.
Wpakowałem aparat do plecaka i ruszyłem na rowerze do centrum miasta. Tam natknąłem się na supermarket Asda, gdzie zakupiłem ohydny napój pomarańczowy. Ugasiwszy pragnienie skierowałem się przed siebie. Dotarłem do University of Herdfordshire. Tam zawróciłem i to było dobrym pomysłem, gdyż w drodze powrotnej zauważyłem Galerię, o której dowiedziałem się już przy wjeździe do miasta z licznych tablic przydrożnych. Galeria robiła wrażenie. Jest to wielka hala z mnóstwem sklepów, kinem oraz wielopoziomowymi parkingami. Składają się na nią dwa budynki połączone korytarzem o długości około stu metrów, który przebiega na wysokości prawie dziesięciu metrów. Imponujący widok. W większym budynku pod sklepieniem zawieszony jest model samolotu dwupłatowego, jedno lub dwuosobowego. Ale uwaga, model ten wykonany został w skali jeden do jednego.
W Galerii straciłem trochę poczucie czasu. Gdy zerknąłem na zegarek w komórce, było już po wpół do pierwszej. Z żalem wyszedłem z budynku i wsiadłem na rower. Po kilkunastu minutach znalazłem się w Jobcentre Plus na Salisbury Square. Przy informacji podałem urzędniczce zaproszenie na rozmowę. Odznaczyła moje nazwisko na liście i zaprowadziła mnie na piętro. Tam przejęła mnie kolejna urzędniczka. Poprosiła o paszport oraz dowód zakwaterowania i zatrudnienia. Poprosiła, zebym zaczekał, a sama poszła kserować papiery. Moje oczekiwanie na rozmowę trwało około kwadransa. W końcu jeszcze inna pracownica Jobcentre zaprosiła mnie do siebie. Zaczęło się wypełnianie kilkustronicowego formularza. Urzędniczka zadawała mi znienacka różne pytania: poprosiła o datę urodzenia, adres zamieszkania w Polsce. Wypełniłem też, na szczęście krótki, druczek, podając po raz kolejny swoje dane osobowe, imiona rodziców i obecny adres w Anglii. Zostałem zapytany również o cel mojego przyjazdu do Wielkiej Brytanii oraz czy kiedykolwiek wcześniej tu byłem. Taka rozmowa, połączona z wypełnianiem przez nią formularza, trwała ponad pół godziny. Na koniec dowiedziałem się, że kartę z moim numerem ubezpieczenia otrzymam pocztą od dwóch do sześciu tygodniu od dzisiejszego spotkania. Podziękowałem i wyszedłem z urzędu.
W czasie, kiedy siedziałem w Jobcentre, spadł nagły i silny deszcz. Teraz jednak było już lepiej. Chciałem się nieco posilić, więc przeszedłem na drugą stronę ulicy, gdzie był dworzec kolejowy. W znajdującym się obok sklepie kupiłem dwa Marsy i pożarłem je łapczywie. Następnie popatrzyłem chwilę na przejeżdżające pociągi. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nie wiem, z jaką prędkością się porusząły, ale nie było to sto kilometrów na godzinę. Było dużo więcej. W końcu wsiadłem na rower i pojechałem z powrotem do hrabstwa Essex, gdzie znajduje się Harlow.
Droga powrotna była nieco cięższa. Poza tym, że miałem już w nogach ponad trzydzieści kilometrów, ukształtowanie terenu w tę stronę było mniej korzystne. Krótko mówiąc więcej było podjazdów. Koniec końców dojechałem do Harlow w godzinę i piętnaście minut. Zajechałem jeszcze do Salisbury po zakupy. I to, jak się za chwilę miało okazać, było moim największym błędem. Powodem był deszcz, który znowu zaczynał dawać o sobie znać. Kiedy byłem już na The Stow zaczęła się prawdziwa ulewa. Schroniłem się pod daszkiem pobliskiego kościoła. Stałem tak prawie pół godziny, a deszcz nie słabł ani na chwilę. Wreszcie zdecydowałem, że tak czy inaczej trzeba jechać. Do domu dotarłem całkowicie przemoczony. Szybko wziąłem ciepły prysznic i poczułem się o wiele lepiej. Miałem niesamowitego pecha z tym deszczem. Taka wyprawa rowerowa, a ulewa złapała mnie niecałe dwa kilometry od domu.

środa, 13 czerwca 2007

Nowy Section Manager

Nareszcie wolne dni. W poniedziałek rozmawiałem z menedżerem zmiany nocnej, Scott'em, o pracy dla Asi. Myślał dłuższą chwilę, po czym zaproponował dla niej 3 dni pracy w tescowej restauracji plus dwa dni w sklepie. Wolne miałaby, tak jak ja, w środy i czwartki. Byłoby świetnie. Ale poczekamy, zobaczymy. Mam nadzieję, że się uda.
Teraz kilka spostrzeżeń, które poczyniłem jeżdżąc na rowerze. Jak już wcześniej wspominałem, ścieżki rowerowe poprowadzone są przejazdami podziemnymi pod ulicami o dużym natężeniu ruchu. Krzyżują się natomiast z drogami o małym ruchu. Otóż zbliżając się do takiej drogi zawsze uważnie się rozglądam, czy mianowicie nic nie nadjeżdża. Rzadko, ale jednak czasem jakiś samochód jedzie akurat w tym momencie ulicą. Zawsze jednak kierowca, gdy widzi mnie podjeżdżającego do przejazdu rowerowego, zatrzymuje się i ustępuje mi pierwszeństwa (choć nie musi, bo to on ma pierwszeństwo). Podkreślam - zawsze. Próbuję wyobrazić sobie podobną sytuację w Polsce i nie mogę. Po prostu to jest niemożliwe.
W nocy w pracy poznaliśmy nową panią menedżer. Będzie podlegała Scott'owi i zajmie się nadzorem nad sekcją fresh. Jednym słowem będzie moim bezpośrednim przełożonym. Jest to kobieta około pięćdziesięcioletnia. Wydaje się bojowa, ale jest uprzejma i miła. Zobaczymy, jaka będzie później. Zastąpi na stanowisku Section Manager Graham'a, który pełnił tę funkcję tymczasowo. Docelowo jest on menedżerem kuchni.
Byłem w pracy trochę wcześniej i na swoim dziale zastałem jeszcze dwie panie ze zmiany dziennej. Nareszcie wiem, kto mi tak miesza w mięsie, gdy mnie nie ma. Oczywiście głównymi bałaganiarzami są klienci, ale oni mają do tego prawo. Jednak od pracownika można wymagać trochę więcej w tej kwestii.
Dzisiaj Ania pojechała do Hatfield na spotkanie w sprawie NIN, czyli numeru ubezpieczenia społecznego. Ciekawe, co powie po powrocie. Jutro moja kolej. Wybieram się oczywiście na rowerze i liczę na dobrą pogodę. Prognozy są różne, ale liczę na szczęście. Tym razem nie zapomnę zabrać ze sobą aparatu fotograficznego.
W piątek wypłata i Andrzej planuje zakup komputera. Teraz stwierdził, że kupi sprzęt stacjonarny, najchętniej na raty. Ja planuję zakup nowego laptopa za jakieś pół roku. Póki co, obecny dobrze mi służy i spełnia moje skromne wymagania w materii komputerowych parametrów technicznych.

niedziela, 10 czerwca 2007

Kolejny weekend w pracy

W piątek, zgodnie z przewidywaniami, miałem dużo roboty w Tesco. Do szóstej rano wyładowałem całe mięso, ale zostały jeszcze ryby i panierki. Graham skierował mi do pomocy Izę. Sam bym się nie wyrobił. Praca była skończona tuż przed siódmą.
Natomiast ostatniej nocy towaru już było mniej. Mięso skończyłem przed drugą przerwą, czyli przed godziną czwartą. Potem zająłem się pozostałymi rzeczami, czyli wspomnianymi rybami oraz gotowymi mięsami. Wyrobiłem się bez problemu. Pierwszy raz zrobiłem wszystko sam, bez niczyjej ingerencji. Jednym słowem, wczułem się. Wiadomo, że dzisiaj pracy będzie mniej, więc trzeba będzie odpowiednio regulować tempo. Spowolnić ruchy, często się przeciągać dla wyprostowania spracowanych pleców i w ogóle jak najwięcej odpoczywać.

czwartek, 7 czerwca 2007

Wycieczka do Hertford

Miałem wolne, więc siedziałem do białego rana przy komputerze. Po trzeciej przestał nagle działać internet. Powalczyłem trochę, ale nic nie zdziałałem. Położyłem się więc spać, ale nie mogłem zasnąć. W końcu wstałem i włączyłem komputer. Internet ciągle nie działał mimo, że miałem połączenie radiowe. Pomęczyłem się do siódmej. Ciągle nie udawało mi się połączyć ani ze stronami www, ani z serwerem mojej strony internetowej. Nie działał żaden program wymagający połączenia z siecią. Położyłem się zniechęcony z myślą, że znowu będę musiał formatować dysk.
Wstałem około trzynastej. Zjadłem i chciałem iść do Michała po Windowsa, ale postanowiłem jeszcze raz spróbować połączyć się z internetem. Udało się bez problemów. Nie mam pojęcia co się stało wcześniej. Ale system wolę i tak mieć na płycie. Że też nie zabrałem go ze sobą z Polski. Asia przyjedzie za niecałe 3 tygodnie, to przywiezie mi moje płyty z oprogramowaniem. Już kupiła bilet na autokar i będzie w Londynie 26 czerwca koło południa. Oczywiście przyjadę po nią i po bagaże, których zapewne będzie nielicha masa.
Postanowiłem opracować trasę do Hatfield, gdzie za tydzień mam się stawić na rozmowę w sprawie numeru ubezpieczenia NIN. Zdecydowałem, że pojadę na rowerze. Do przejechania jest 30 kilometrów w jedną stronę. Prowadzi tam trasa szybkiego ruchu A414. Jest przy niej wydzielone pobocze i jechało mi się bardzo dobrze. Dojechałem do leżącego w połowie drogi Hertford. Tam odpocząłem chwilę przy starym normańskim zamku z XII wieku. Znajduje się on w samym centrum miasteczka i otoczony jest równie starym murem obronnym. Żałowałem, że wziąłem aparatu. Przy murach znajduje się zadbany park z tablicą opisującą historię budowli. Kiedy będę za tydzień wracał z podróży do Hatfield, na pewno tam zajadę odpocząć i zrobić parę zdjęć.
Po powrocie do domu dowiedziałem się, że Anka wzięła dzisiaj dodatkowy dzień (a raczej noc) pracy. Taka bojowa. Ja wolę jednak wolne. Pieniądze nie uciekną, a życie ucieka każdego dnia.
Zapoznałem się także dokładnie z inwentaryzacją naszego domu, którą dostaliśmy na piśmie od Steve'a z Future Let. Możemy nanieść swoje uwagi co do stanu domu i jego wyposażenia. Właśnie to zrobiłem i mam nadzieję, że przy wyprowadzaniu się stąd nikt nie będzie nam robił problemów z odzyskaniem kaucji w całości.

środa, 6 czerwca 2007

Formatowanie dysku

Wczoraj w czasie przerw w pracy odliczałem czas pozostały mi do dwóch wolnych dni, co zirytowało Mateusza, który właśnie wrócił po dwóch dniach wolnych. Do kanapek wypiłem w sumie półtora lira mleka, co było dobrym zastrzykiem białka po treningu.
Roboty miałem jeszcze mniej niż w poniedziałek. W trakcie dwóch nocnych dostaw przyszło tylko dziesięć wózków (ang. trays) z mięsem. Do tego dodać należy 3 wózki z towarem, który został z poprzedniego dnia z powodu niezmieszczenia się na półkach. Starałem się pracować bardzo powoli, a mimo to o wpół do szóstej skończyłem. Zacząłem więc powoli zwozić do chłodni mięso, które zostało oraz puste wózki i skrzynki. To mi zajęło pół godziny. W tym czasie Steve rozładowywał ryby. Zapytałem go, czy jest coś jeszcze do rozładowania. Odparł, że w chłodni jest jeden cage z towarem. Przyciągnąłem go więc powoli. Był pełen gotowych mięs przeznaczonych do grillowania. Te towary znajdują się przy moim mięsie, ale zwykle ja tego nie rozkładam. Teraz wziąłem się powoli do pracy, aby wypełnić jakoś tę pozostałą godzinę. Ładnie wszystko wymierzyłem, bo wyładowałem całość do 6:50, zwiozłem puste cages na zaplecze i było po robocie. Dokonałem jeszcze zakupów żywności na te wolne dni i popedałowałem do domu. Jak zwykle wziąłem prysznic i położyłem się spać.
Gdy wstałem po południu Andrzej oznajmił mi, że system w komputerze padł. Nawet nie można go włączyć. Nie wytrzymał jego nocnych wojaży po sieci. Poszedłem więc do Michała na sąsiednią ulicę, gdyż on ma Windows na płycie. Ja swojej nie wziąłem, co było poważnym błędem. Na poczatku chciałem dokonać tylko naprawy systemu, ale nie na wiele się to zdało. Niestety kiepsko orientuję się w DOS-ie. Zdesperowany postanowiłem sformatować dysk twardy. Miałem trochę danych, których było mi szkoda, ale nic to. Po zainstalowaniu od nowa systemu dograłem tylko sterowniki do Wi-Fi, aby odbierać internet radiowy i wszystko gra jak należy.

wtorek, 5 czerwca 2007

Pierwszy trening

Nie wspominałem jeszcze, że po wprowadzeniu się do wynajętego domu czekała na nas, a głównie na mnie, miła niespodzianka. Otóż poprzedni lokator zostawił sztangę i hantlę. Co prawda całe obciążenie sztangi razem z gryfem waży niecałe 40 kg, ale na początek dobre i to. Dzisiaj właśnie, po solidnej porcji snu (wstałem o wpół do piątej) i posileniu się, odbyłem pierwszy w Anglii trening siłowy. Zrobiłem wyciskanie sztangi na leżąco, wiosłowanie na plecy oraz klasyczne ćwiczenie na bicepsy. Od razu lepiej się poczułem.
Nie wspomniałem również o innej miłej rzeczy. Otóż w czasie przerw w pracy można za darmo skorzystać z kawy lub herbaty oraz napić się soku (niestety wyjątkowo ohydnego). Można również otrzymać ciepły posiłek, ale to już za opłatą. Nie o tym jednak chciałem pisać. Do kawy lub herbaty większość osób dolewa sobie mleka, które również dostępne jest za darmo. I właśnie to mleko mnie ucieszyło. Bo ja też z niego korzystam, ale bynajmniej nie do kawy czy herbaty, tylko nalewam sobie cały kubek i normalnie sobie piję. W ciągu dwóch przerw w pracy wypijam ponad litr mleka. Ciekawe, czy się zorientują, że nagle więcej tego towaru im schodzi. Na razie korzystam z darmowego białka, ile wlezie.
Dzisiaj jeszcze jadę do pracy, ale kolejne dwa dni są wolne! Dla tych właśnie chwil się żyje. Od dawna wiadomo, że w pracy najważniejsze są: urlopy, wolne dni i przerwy. Planuję zrobić kilka wycieczek rowerowych w celu rozeznania się w okolicy. Muszę jednak powalczyć trochę z przednim kołem od roweru, gdyż jest scentrowane. Szkoda łożyska.
Wczoraj podałem mojemu bezpośredniemu przełożonemu, Grahamowi, numer mojego konta bankowego. Jednak zdążyłem się zorientować, że pierwszą wypłatę otrzymamy w postaci czeku. Długo trwa załatwienie wszelkich formalności, ponieważ centrum finansowe Tesco znajduje się w Cardiff, czyli w Walii.
W pracy radzę sobie coraz lepiej. Już nie tracę czasu na wyszukiwanie miejsca na poszczególne rodzaje mięsa. W dni, w których nie ma dużych dostaw, kończę robotę między piątą a szóstą. A i to po odpowiednim zwolnieniu tempa po drugiej przerwie. Niestety, w sklepie trzeba być do siódmej, jak w umowie stoi napisane. Zatem zwożę powoli puste wózki po mięsie oraz mięso, dla którego zabrakło już miejsca na półkach. Michał z magazynu mówi, że niedługo zorientuję się w dostawach i będę mniej więcej wiedział, ile mięsa przyjdzie danej nocy. Do tej pory jest tak, że nie wiem ile przyjdzie mi mięsa podczas pracy i spieszę się za bardzo. Największe dostawy są w czwartek i piątek. Wtedy to trzeba zaopatrzyć sklep na zakupy weekendowe. Ja czwartki mam wolne, ale w ostatni piątek rzeczywiście musiałem ostro zwiększyć tempo pracy. Zaskoczyli mnie dostawą, co teraz już nie będzie miało miejsca.
Podczas przerwy Radżan, nasz kolega ze zmiany nocnej pochodzący z Bangladeszu, zapytał, jak mi się tu podoba. Powiedziałem, że może być. On na to odparł: „It’s shit, man!”. Jest wyluzowany i nigdy się nie spieszy. Dziewczyny opowiadały, że ma duże powodzenie u płci pięknej i mógłby przebierać w ofertach jak w ulęgałkach. On jednak pewnego razu wziął urlop, pojechał do Bangladeszu, poślubił kobietę z kropką na czole i wrócił do Anglii.

poniedziałek, 4 czerwca 2007

NIN i Council Tax

Weekend minął bez ważniejszych wydarzeń. Wszystkie urzędy pozamykane, więc nic nie załatwialiśmy. W nocy z piątku na sobotę byłem porządnie zmęczony po zimnej pierwszej tutaj nocy bez kołdry. Gdy rano wróciłem do domu od razu zwaliłem się na łóżko i spałem aż do 18-stej. Tego dnia nigdzie już nie wychodziłem.

Za to następnego dnia, w niedzielę, wstałem już przed czwartą (po południu oczywiście). Zjadłem ryż z resztą tuńczyka z puszki i z sosem z przeceny. Podziałałem chwilę w internecie, m.in. gadając przez Skype’a z Asią. Zadzwoniłem też za pomocą tegoż programu do mamy na stacjonarny. Było kilka minut za darmo do wypróbowania. Dalej można rozmawiać doładowując konto Skype. Jakość połączenia była bardzo dobra. To chyba będzie najlepszy sposób komunikowania się z mamą, która nie ma komputera.

Następnie wsiadłem na rower i pojechałem do Epping, miasteczka oddalonego kilka mil od Harlow, jadąc w stronę Londynu. Jest tam stacja londyńskiego metra i zadaniem moim było zbadanie cen połączeń ze stolicą. Znalazłem stację bez problemu. Zapytałem Murzyna w okienku o cenę połączenia z Liverpool Station. On wymienił jakąś kwotę, ale okazało się, że na przejazd w tę i z powrotem bardziej opłaca się kupić Travel Card. Jest to bilet sieciowy ważny cały dzień na wszystkie linie metra i autobusy w Londynie. Kosztuje 6,70 funta. Przy kupowaniu takiego biletu z Harlow kosztuje to ponad 13 funtów, gdyż w cenę wliczony jest jeszcze przejazd pociągiem (do Harlow nie dochodzi metro). Tak więc najlepszy sposób zwiedzania stolicy Anglii to przejażdżka na rowerze doEpping i stamtąd już tylko metrem do Londynu.

Dzisiaj z kolei załatwialiśmy National Insurance Number (NIN) oraz podatek lokalny (Council Tax). Ja i Andrzej rano po pracy położyliśmy się spać, natomiast Anka zadzwoniła w tym czasie w sprawie NIN i sama umówiła się na spotkanie w urzędnikiem Jobcentre. Pytałem, dlaczego nie podała od razu naszych nazwisk, ale nie umiała tego logicznie wytłumaczyć. Użyczyła mi jednak swojego telefonu i zadzwoniłem. Podałem odpowiednie dane i zostałem umówiony na wywiad 14 czerwca o pierwszej w Hatfield (ok. 20 km od Harlow). Podałem też od razu dane Andrzeja, ale zanim urzędniczka zdążyła podać mi termin jego spotkania, skończył się kredyt na rozmowy w telefonie. Postanowiliśmy zatem, że Ania i Andrzej pojadą do Jobcentre w Harlow i stamtąd zadzwonią w tej sprawie, ja natomiast miałem odwiedzić agencję Future Let celem uzyskania adresu naszego Landlorda. Było to potrzebne do wypełnienia formularza do podatku lokalnego.

Załatwiłem wszystko pomyślnie. Niestety, Andrzej nie zdążył umówić się na spotkanie w Hatfield, bo dojechali do urzędu dwie minuty po czasie. Jobcentre w Harlow pracuje do piątej. Koniec końców, zamiast wszyscy razem, każde z nas będzie jechało do Hatfield osobno. Anka trzynastego, ja czternastego, a Andrzej nie wiadomo którego czerwca. Szkoda, w kupie byłoby raźniej.

piątek, 1 czerwca 2007

EDF Energy

Kolejny długi, męczący dzień. Wstałem wcześnie, bo w nocy spałem bez przykrycia. Ja i Andrzej nie zdążyliśmy zaopatrzyć się w kołdry. Anka kupiła swoją kołdrę w Tesco, więc miała komfort snu. Ja ubrałem się w dwie podkoszulki i dwa swetry. Legnąłem zatem na łóżku w opakowaniu. Nie powiem, żebym nie zmarzł. Niezbyt się wyspałem, ale trudno.

Po śniadaniu próbowałem dodzwonić się do firmy dostarczającej energię elektryczną do naszego domu. Najpierw mnie odsyłali pod inne numery telefonów. Później Anka znalazła rachunki poprzedniego lokatora, którym był Irańczyk starający się bez powodzenia o azyl w Anglii. Za gaz był winien prawie 520 funtów, a za elektryczność ponad 200. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że dostarczycielem gazu i energii do naszego domu jest jedna i ta sama firma, a mianowicie EDF Energy. Na rachunkach był numer telefonu, więc zacząłem tam dzwonić. Linia była jednak ciągle zajęta. Pieniądze na komórce Anki topniały, bo z centralą łączyłem się zawsze. Stwierdziliśmy, że mamy dość i postanowiliśmy jechać do Steve’a. Na szczęście był w agencji. Pokazaliśmy mu zaległe rachunki Irańczyka. Zapewnił nas, że oczywiście nie będziemy ich musieli płacić. Teraz on zaczął walczyć o połączenie z EDF Energy. Po kilku próbach udało mu się. Przedstawił naszą sytuację i został poproszony o podanie danych właściciela naszego domu. Następnie podał mi słuchawkę. Podałem swoje nazwisko jako nowego lokatora i podyktowałem bieżący stan liczników gazu i prądu. Człowiek z EDF przeczytał mi jeszcze umowę o świadczenie usług, z której prawie nic nie zrozumiałem. Następnie poinformował mnie, że rachunki będą przychodziły co 3 miesiące.

Teraz ruszyliśmy do centrum w celu załatwienia sprawy związanej z Council Tax, czyli z podatkiem lokalnym. Pokierowani przez dobrych ludzi trafiliśmy do Civic Center. Tam pani zza lady podała nam formularze do wypełnienia. Zaszliśmy jeszcze po zakupy i pojechaliśmy do domu. Po tych wyczerpujących wojażach nadszedł czas na obiad. Anka miała warzywa na patelnie, ja ryż. Andrzej też się przyłączył i spałaszowaliśmy wszystko. A było tego niemało.

Po obiedzie poczułem nagłą senność. Poszedłem na górę i tak jak stałem, położyłem się na łóżku. Zasnąłem od razu. Przebudziłem się o piątej i uzmysłowiłem sobie, że miałem jechać z Andrzejem po kołdry. On też spał, więc obudziłem go i pojechaliśmy szukać kołder. Najpierw wstąpiliśmy do Range, który znajduje się obok naszego Tesco. Było kilka kołder, ale w nieciekawej cenie. Pokręciliśmy się jeszcze po okolicznych sklepach, ale niczego nie znaleźliśmy. Andrzej słyszał o sklepie w centrum, zwanym Tkey Max. Był w centrum, więc podrałowaliśmy tam raźno. Sklep był, ale ceny w nim nieciekawe. Przeszliśmy zatem do Asdy. Tam znaleźliśmy podwójne kołdry za 10 sztuka. Nie było się nad czym zastanawiać. Dokonaliśmy zaboru mienia, za opłatą oczywiście. Trochę nieciekawie jechało się na rowerach z kołdrą przed sobą, więc postanowiłem pojechać na skróty. Ale skróty, jak to skróty, okazały się bardzo długie. Wyjechaliśmy gdzieś na południowo-zachodnie krańce Harlow. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy skończyła się Southern Way, od której odchodzi nasza Spinning Wheel Mead. Koniec końców okazało się, że jedziemy w przeciwną stronę. Trzeba było zawrócić. Andrzej nie był zbyt szczęśliwy, ja zresztą też nie. Dowlekliśmy się w końcu do domu. Tu zjadłem obfitą kolację w postaci pięciu podwójnych tostów z dwoma rodzajami sera.

Zaraz wychodzimy do pracy. Po dwóch dniach wolnego, które były bardzo zajęte, wracam do Tesco. Mówi się trudno, taki los. Trzeba zarabiać pieniądze, bo przed nami jeszcze podatek lokalny. Po wypłacie rozliczymy się między sobą. No i oczywiście planujemy założenie internetu. W tej chwili mamy sieć drogą radiową, ale Andrzej zdecydowanie nalega na stałe łącze przewodowe.