czwartek, 20 grudnia 2007

Zmęczenie materiału

Skończyłem „Intruza”. Oczywiście dzielny Ziemianin w osobie profesora fizyki poradził sobie z intruzem z obcej planety i Ziemia została ocalona od najazdu obcych. Teraz wziąłem się za jednego z mistrzów powieści s-f, Philip’a K. Dick’a. Podejrzewano u niego schizofrenię. Był okres, w którym sądził, że Stanisław Lem nie jest pisarzem, tylko prowokacją KGB. Złożył nawet stosowne doniesienie w FBI. Na podstawie jego powieści i opowiadań nakręcono wiele filmów. Najbardziej znane to: „Łowca androidów” (Harrison Ford), „Pamięć absolutna” (Arnold Schwarzenegger, Sharon Stone), „Raport mniejszości” (Tom Cruise). Ja zaś czytam powieść pod tytułem „Marsjański poślizg w czasie”, napisaną w 1962 roku.
Wczoraj rozegrałem kolejny mecz z Bartkiem w Kortowie na korcie krytym. Walczyliśmy prawie trzy godziny. Wygrałem, ale Bartkowi pękł naciąg w rakiecie i grał większość czasu moją rakietą zapasową. Gdy odnosiliśmy klucze od kortu, recepcjonistka z restauracji Przystań Kortowska zażądała zapłaty za dwie i pół godziny gry. Próbowaliśmy ją przekonać, że dokonaliśmy rezerwacji na dwie godziny i za tyle zapłacimy. Pozostała niewzruszona i musieliśmy zbiednieć o prawie dziewięćdziesiąt złotych, czyli czterdzieści pięć na osobę. Mówi się trudno, tym bardziej, że za tydzień nie zagramy. I ja, i Bartek wyjeżdżamy na święta z Olsztyna.
Dzisiaj odczuwam trudy codziennych treningów. Od ponad tygodnia nie miałem ani jednego dnia przerwy. Dlatego zdecydowałem, że dzisiaj sobie odpuszczę siłownię. Nadrobię to jutro, bo w tenisa prawdopodobnie nie zagram. To będzie ostatni dzień zajęć szkolnych przed świętami i zaraz po lekcjach szkoła będzie najprawdopodobniej zamknięta.
Kurs funta: 5,02 PLN. Znowu spadek.

niedziela, 16 grudnia 2007

Sportowa niedziela

Dziś wstałem wpół do siódmej, gdyż umówiłem się ze Zdzichem na tenisa. Jechaliśmy na dziko do Kortowa, licząc na łut szczęścia w postaci wolnej sali. Niestety, sala okazała się zajęta przez siatkarzy. Nie poddaliśmy się jednak i za kolejny cel obraliśmy nieśmiertelne IV LO. Tu szczęście nam dopisało. W dyżurce siedział Siwy, najbardziej życzliwy z tamtejszych portierów. Wprawdzie powiedział, że za godzinę, czyli o dziewiątej, wchodzi jakaś ekipa, ale to nas nie zraziło.
Zaczęliśmy dwadzieścia po ósmej. O dziewiątej nikt się jednak nie zjawił i graliśmy ostro do dziesiątej. Denerwowałem się na swoją grę, ale to u mnie normalne. Jestem perfekcjonistą i nigdy nie jestem do końca zadowolony z tego, co robię. Kiedy gram, zawsze mi się wydaje, że powinno mi wszystko wychodzić. Ostatecznie byłem jednak zadowolony. Fizycznie czuję się znakomicie. Regularne treningi dają efekty.
Przeczytałem kolejną książkę. Tym razem była to pozycja „Andromeda znaczy śmierć” Michael’a Crichton’a. Powieść opowiada o walce naukowców z obcym na Ziemii organizmem, zawleczonym na naszą planetę przez amerykańskiego satelitę wojskowego. Została także sfilmowana. Michael Crichton jest z wykształcenia lekarzem medycyny. Sławę zdobył po wydaniu tej właśnie powieści w 1969 roku. Oprócz wymienionej, jest autorem takich książek, jak: „Park Jurajski”, „Zaginiony świat” i „System”.
W tej chwili jestem w trakcie „Intruza” pióra Fredrick’a Brown’a. Jest to opowieść o przybyszu z obcej planety. Ma on ograniczone możliwości poruszania się i do przenoszenia swojego ciała posługuje się ziemskimi żywicielami (ludźmi i zwierzętami). Opanowuje we śnie ich umysły i kieruje ich ciałami. Następnie, żeby wrócić umysłem do swojego ciała, musi uśmiercić swojego żywiciela. Jestem w połowie powieści i na razie najbardziej podobała mi się sytuacja, kiedy to przybysz musiał się pożywić. Zawładnął więc pewnym człowiekiem, za pomocą którego przyrządził w jego kuchni rosół z kury zmieszany z galaretą z mięsem. Następnie, posługując się tym człowiekiem, poszedł po swoje własne ciało i zanurzył je w przygotowanym roztworze. Pochłonął go powierzchnią ciała, a następnie zmusił człowieka do samobójstwa poprzez strzał w usta. Teraz jestem w momencie, gdy przejął ciało kota i za jego pomocą szpieguje pewnego naukowca. Planuje przy jego pomocy wrócić na swoją planetę, z której został wygnany.

sobota, 15 grudnia 2007

Pizza i piwo

Wczoraj miałem spotkanie, na gruncie towarzyskim oczywiście, z częścią Wydziału Edukacji i Sportu. Najpierw każdy zjadł pizzę popijaną piwem w pizzeri Diavolo, a potem przenieśliśmy się do pubu naprzeciwko Kościoła Ewangelickiego przy olsztyńskim zamku. Ponieważ miałem w perspektywie grę w tenisa, zaplanowałem sobie wypicie najwyżej dwóch piw. W rzeczywistości liczba ta zwiększyła się do trzech. W związku z tym trochę się obawiałem poziomu swojej gry, ale było dobrze. Po czterech tygodniach od powrotu z Anglii wszedłem już w sportowy rytm i wysiłek fizyczny przychodzi mi z łatwością. Gra wolejem jeszcze kuleje, ale powrót do właściwych uderzeń jest tylko kwestią czasu. Zdzichu mocno ćwiczył mi bekhend, atakując uparcie głównie moją lewą stronę. Dzięki temu polepszam to uderzenie z treningu na trening.
Pogoda z mojego punktu widzenia jest właściwa. Panuje lekki mróz, ale szczęśliwie nie ma śniegu. Taka powinna być cała zima. Niech się spełni, amen.
Kurs funta: 5,06 PLN. Jego wzrost nie jest efektem umocnienia się tej waluty, ale większą niż się spodziewano inflacją w Polsce. Mam nadzieję, że taki trend się utrzyma i będę mógł sprzedać swoje funty po znacznie bardziej korzystnej cenie.

środa, 12 grudnia 2007

Direct debit zablokowany

Rano pojechałem do Kortowa celem gry w tenisa. Wziąłem klucze i wszedłem na kort tuż przed dziewiątą. Wtedy zadzwoniła Ania z Anglii. Poinformowała mnie, że dostała już czek z agencji i przelała mi pieniądze na konto. Ucieszyłem się i podziękowałem jej za pomyślne doprowadzenie tej sprawy do końca. Po rozmowie wyładowała mi się komórka, więc nie mogłem odebrać telefonu od Bartka. Chciał mnie poinformować, że się trochę spóźni.
W końcu przyszedł. Po kilkunastominutowej rozgrzewce rozpoczęliśmy mecz. Kolana już mi nie dokuczały (opłaciło się zrezygnować w poniedziałek z koszykówki). Pierwszy set toczył się pod dyktando mojego przeciwnika. Było już nawet 3:5, ale nie poddałem się. Powoli odrobiłem straty i wygrałem seta 7:5. Potem było już łatwiej. W drugim secie Bartek robił dużo błędów, w rezultacie przegrał go 0:6. Trzeci set zaczął się równo, ale potem uzyskałem przewagę i nie odpuściłem już do końca. Wygrałem 6:3. Na koniec poodbijaliśmy jeszcze na luzie bez punktów i dwadzieścia po jedenastej zeszliśmy z kortu.
W domu byłem w południe. Asia właśnie wychodziła załatwiać różne sprawy (i sprawunki oczywiście też). Ja zaś zasiadłem do internetu. Sprawdziłem angielskie konto i faktycznie przybyło mi ponad dwieście czterdzieści funtów. To mnie zmobilizowało. Zadzwoniłem do banku i poprosiłem o zablokowanie mojego Direct Debit. Dzięki temu pozbawiłem mojego brytyjskiego dostawcę usług internetowych możliwości pobierania z mojego konta opłat w wysokości dziesięciu funtów miesięcznie. Co prawda umowa zobowiązywała mnie do płacenia przez cały rok, czyli do lipca 2008, ale czego się nie robi dla pieniędzy?
Andrzej poinformował mnie przez GG, że niebawem będzie miał mój P45. Dzięki temu rozliczę się z brytyjskim urzędem skarbowym i ten rozdział w życiu będę miał zamknięty.
Średni kurs funta: 4,98 PLN.

wtorek, 11 grudnia 2007

Wirusy nie rezygnują

W ostatni piątek znowu zaatakował mnie jakiś wirus. Objawy były grypopodobne: osłabienie, uczucie zimna, lekkie mdłości i brak apetytu (co u mnie jest niezwykłe). Wieczorem tego dnia miałem grać ze Zdzichem w tenisa. Przed czternastą położyłem się więc do łóżka, żeby wypędzić z siebie złe moce chorobowe. Nie odwoływałem gry, bo miałem nadzieję na rychłe ozdrowienie.
Uciekała godzina za godziną, a ja ciągle leżałem bezwładnie w łóżku. Wreszcie koło szóstej zebrałem siły i heroicznym wysiłkiem napisałem sms-a do Zdzicha, że z powodu choroby nie będę towarzyszył mu dzisiaj na sali. Później mi mówił, że był bardzo rozżalony. Tego popołudnia jechał na złamanie karku z Torunia, gdyż był tam na szkoleniu. Jego wysiłki okazały się jednak daremne w obliczu mojej niedyspozycji.
Asia wróciła z pracy w pół do siódmej i przestraszyła się ciemności w domu. A ja leżałem bez sił zupełnie i nawet szklanki wody nie miał mi kto podać. Około dziewiątej wieczorem poczułem się jednak lepiej. Wstałem, ubrałem się i zjadłem kolację. Poczytałem jeszcze książkę i o północy położyłem się spać. Bałem się trochę, że nie zasnę, jednak nie miałem z tym problemów (jak zwykle zresztą). Następnego ranka byłem już zdrów, choć nieco osłabiony. Dzwonił Bartek, żeby wyciągnąć mnie na debla, ale odmówiłem. Wolałem nie ryzykować biegania z rakietą tuż po chorobie.
W niedzielę jednak, zgodnie z planem zresztą, pojechałem rano ze Zdzichem do Kortowa. Graliśmy w odnowionej hali uniwersyteckiej. Jej mankamentem jest brak linii do tenisa, ale poodbijać zawsze można. Zdzichu liczy, że prezes Szarejko coś z tym fantem zrobi.
Po godzinie gry wpadł na salę trener drugiego AZS-u, niejaki Grygołowicz, i musieliśmy zakończyć grę. Za chwilę miał się rozpocząć jakiś turniej siatkówki.
Wczoraj z kolei zrezygnowałem z koszykówki ze względu na kolana. Jak zwykle przesadziłem z pierwszymi treningami po długiej przerwie i dały o sobie znać przeciążenia. Wykonałem natomiast sumiennie trening siłowy, który opuściłem w sobotę.

środa, 5 grudnia 2007

Funt poniżej pięciu złotych

Wczoraj doznałem ogromnego uczucia ulgi. Otóż wpłynęła mi na konto listopadowa wypłata z Tesco Edinburgh Way. Również sukcesem zakończyła się sprawa odzyskania kaucji za wynajęte w Harlow mieszkanie. Inspekcja była w piątek. Nie stwierdzono żadnych uchybień, więc kaucja będzie nam zwrócona w całości. Tę informację otrzymałem od Ani, która dzwoniła do mnie w poniedziałek. Dodatkowo otrzymamy jeszcze zwrot za nadpłacony Council Tax. Czekam teraz na przelew od Ani mojej części pieniędzy.
Dziś rano rozegrałem z Bartkiem kolejny mecz tenisowy. Tym razem, mimo dokuczających mi po poniedziałkowej koszykówce kolan, było dużo lepiej niż przed tygodniem. Pierwszy set wygrałem 6:2. W drugim szliśmy łeb w łeb i musieliśmy rozegrać tie-break. Minimalnie lepszy okazał się Bartek. Decydujący set nie został przez nas dokończony. Na halę weszli następni zawodnicy i mogliśmy pograć tylko do godziny jedenastej. W związku z tym musieliśmy przerwać spotkanie przy stanie 4:3 dla mojego przeciwnika. Oczywiście zarezerwowaliśmy kort na kolejną środę.
W domu zjadłem drugie śniadanie. Od kiedy zacząłem regularne treningi, apetyt mam jeszcze większy niż zwykle. Mimo, że jem cztery spore posiłki dziennie, schudłem od momentu powrotu z Anglii o dwa kilogramy.
Po posiłku siadłem do internetu. Jak zwykle zacząłem czytać Gazetę Wyborczą. Zjechałem na dół strony głównej i wówczas poraził mnie średni kurs funta na dzisiaj: 4,99 PLN! Od razu zmalała moja radość z dużej wypłaty z Tesco.
Po południu wyruszyłem do centrum miasta z misją zakupu książki. Jutro Igor ma w szkole Mikołajki i jest zobowiązany do wręczenia wylosowanemu koledze prezentu. Ów kolega zażyczył sobie powieści „Blask fantasy”. Oczywiście w księgarni, do której się udałem, nie było takiego tytułu. Wybrałem więc pozycję „Strażnicy Przystani” Simona R. Green’a. Przy kasie zażyczyłem sobie faktury. I powstał problem, bowiem owa książka nie figurowała w systemie komputerowym księgarni. Trzy osoby zajmowały się tą sprawą przez bite pół godziny. Ja w tym czasie czekałem cierpliwie, skracając sobie czas czytaniem artykułu na temat prezydenta Olsztyna pana Małkowskiego, który zarekwirował w ratuszu wszystkie dostarczone tam egzemplarze pewnego rozpowszechnianego za darmo tygodnika. Wydawca gazety skierował sprawę do sądu oskarżając pana prezydenta o zawłaszczenie mienia. Ta sprawa mnie rozśmieszyła i tym samym ulżyła męce czekania.
Prostowanie krętych ścieżek ewidencji posiadanych przez księgarnię tytułów dobiegło końca. Otrzymałem fakturę wystawioną na Asię oraz komplement wyrażony słowami sprzedawczyni: „Jest pan bardzo cierpliwym człowiekiem”. Odparłem, że czasami tak trzeba i raczej z ulgą, choć bez złości, opuściłem budynek.

piątek, 30 listopada 2007

Zaległości czytelnicze

We wtorek byłem w bibliotece i wypożyczyłem dwie książki science fiction. Pierwszą przeczytałem w ciągu jednego dnia. Była to powieść Briana Aldissa pt. „Tłumacz”. Świetnie napisana przez jednego z klasyków gatunku przedstawia obraz naszej planety w przyszłości. Akcja zaczyna się w czasie, gdy Ziemia od tysiąca lat znajduje się pod panowaniem obcej rasy Partusjańczyków. Oczywiście na koniec ludzie odzyskują upragnioną wolność. Książkę czyta się jednym tchem. W innym wypadku nie zrobiłbym tego w jeden dzień.
Teraz zacząłem czytać drugą książkę. Jej tytuł to „Nieśmiertelny”, a autorem jest Dean R. Koontz. Początek jest ciekawy, zobaczymy jak będzie dalej.
Wieczorem czeka mnie tenis ze Zdzichem w IV LO. Zgodnie z przewidywaniami nie jestem jeszcze w pełni świeży, ale nic nie szkodzi. Zaciętość może zdziałać cuda.
Założyłem konto na portalu Nasza-klasa.pl mojej Asi. Dzięki temu odnalazła ją dawna koleżanka, z którą mieszkała swojego czasu w wynajętym mieszkaniu.

środa, 28 listopada 2007

Sport ponad wszystko

Dziś o godzinie dziewiątej umówiłem się z Bartkiem na tenisa. Graliśmy w Kortowie na krytym korcie z nawierzchnią dywanową. Kort jest świetny, a nawierzchnia szybka i równa. Poodbijaliśmy ostro dwie godziny. Było fajnie, chociaż czułem jeszcze solidnie w nogach poniedziałkową koszykówkę. Poza tym byłem jeszcze nieswój po grypie żołądkowej. Biegałem jednak ostro, nie oszczędzając się zupełnie. Inaczej nie umiem. Bartek grywa ostatnio regularnie i nie miał ze mną problemów w grze na punkty. Tym bardziej, że nie funkcjonuje u mnie serwis ani odbiór. Po grze odnieśliśmy klucz do recepcji restauracji Przystań Kortowska. Udało nam się przekonać urzędującą tam panią do zapłaty za półtorej godziny gry. Zarezerwowaliśmy też kort na kolejną środę.
Do domu szedłem pół godziny. Mam nadzieję, że do piątku wieczór będę w lepszej formie fizycznej. Nie mam jednak złudzeń, że zregeneruję się do czego czasu całkowicie. A już jutro czeka mnie trening siłowy z Tomaszczukiem. Przy takim natężeniu sportu nie nabiorę w ciągu zimy planowanej wcześniej masy mięśniowej, ale weź tu człowieku zrezygnuj z tych wszystkich wspaniałości!

wtorek, 27 listopada 2007

Pada śnieg, niestety

Wczoraj byłem na koszykówce na hali OSW na Bydgoskiej. Po powrocie dopadł mnie straszliwy ból brzucha. Miałem już coś podobnego półtora roku temu. Była więc to zapewne kolejna tzw. grypa żołądkowa. Spędziłem w łazience trochę czasu w nocy. Na szczęście jest już lepiej.
Za oknem śnieg pada w najlepsze. Jest go coraz więcej. Bardzo mi się to nie podoba. Jutro być może będę grał w tenisa w Kortowie, więc dojazd tam będzie nieciekawy. A jeszcze muszę naciągnąć rakietę, gdyż pękł mi naciąg podczas piątkowej gry z Bartkiem. Niestety, podczas mojej nieobecności w Polsce Asia i Igor robili porządki w piwnicy. Skutek tego jest taki, że brakuje pewnej części, bez której naciągnięcie rakiety na mojej maszynie własnej roboty jest niemożliwe. Muszę zrobić tę część od nowa, ale nie mam za bardzo z czego. Trzeba będzie trochę pogłówkować.
Dzisiaj miał przyjść Tomaszczuk na trening siłowy, ale jest na zwolnieniu lekarskim. Ja w związku z nocnymi przeżyciami też sobie dzisiaj odpuszczę.
Asia usilnie namawia mnie do zakupu samochodu. Chyba jej ulegnę i pomyślę o czterech kółkach na wiosnę.

poniedziałek, 19 listopada 2007

Nowe spodnie

Minął pierwszy weekend w Polsce. W piątek i w niedzielę grałem ze Zdzichem w tenisa na sali IV LO, do którego zresztą uczęszczałem. Grało mi się średnio. Po półrocznej przerwie nie mam czucia piłki, więc nie uderzałem zbyt precyzyjnie. Teraz boli mnie prawa ręka od barku po przedramię, a już jutro czeka mnie trening siłowy. Mam nadzieję, że do tego czasu nieco się zregeneruję. W związku z niedzielną grą nie obejrzałem finału turnieju Masters. Podejrzewam jednak, że mecz był jednostronny. Wynik mówi sam za siebie - Federer pokonał Ferrera 6:2, 6:3, 6:2.
Dzisiaj byliśmy na zakupach. Asia namówiła mnie do zakupu spodni i czapki. Potem udaliśmy się do Tesco (!). Tam zrobiliśmy większe zakupy, zjedliśmy pączki i udaliśmy się do domu.

czwartek, 15 listopada 2007

Wielki powrót

Swój wielki powrót zacząłem w czwartek. O godzinie wpół do jedenastej wieczorem po raz ostatni wyszedłem z domu przy Spinning Wheel Mead. Na przystanku zaczekałem na szóstkę, która zawiozła mnie na Bus Station. Tam musiałem poczekać pół godziny na 510. Dwadzieścia po jedenastej wyruszyłem tym właśnie autobusem na lotnisko Stansted. Dotarłem tam przed północą. No i zaczęło się czekanie. Samolot do Gdańska miał zaplanowany odlot na szóstą dziesięć. Ulokowałem się z moim mało reprezentacyjnym bagażem na podłodze i śledziłem zmiany na tablicy informacyjnej. Za chwilę pojawiły się godziny odlotów pierwszych samolotów. Między nimi znalazł się również mój. Z wywiadu przeprowadzonego wśród Polaków w Tesco dowiedziałem się, że informacja o miejscu odprawy ukaże się na około dwie godziny przed odlotem. Czasu było więc dużo.
W końcu zaczął morzyć mnie sen. Sprawdziłem palcem czystość podłogi, a ponieważ test ten wypadł pomyślnie, położyłem się wkładając sobie plecak pod głowę. Tak wypoczywałem, momentami zapadając w krótkie drzemki.
Kilka minut po trzeciej na tablicy ukazał się komunikat o odprawie bagażu dla mojego lotu. Było to stanowisko numer sto trzydzieści trzy. Wstałem energicznie i żwawo dźwignąłem bagaże. Po chwili już stałem w kolejce do odprawy. Byłem mniej więcej dziesiąty.
Odprawa zaczęła się kwadrans przed czwartą. Przebiegała sprawnie. Trochę się niepokoiłem, że będą uwagi do mojej lekko rozerwanej torby podróżnej. W razie czego miałem przygotowany sznur do bielizny, którym w sytuacji kryzysowej przewiązałbym bagaż dookoła. Pracownica lotniska odprawiająca bagaż nie zwróciła jednak na to najmniejszej uwagi. Podała mi kartę pokładową i poinformowała, że samolot będzie podstawiony pod bramę numer czterdzieści jeden. Na bilecie napisane jednak było, aby sprawdzić ten numer na tablicy elektronicznej. Ruszyłem zatem do strefy bezcłowej. Na tablicach nie było jeszcze interesującej mnie informacji. Zamówiłem waniliowego szejka i czekałem. W końcu brama numer czterdzieści jeden została potwierdzona.
Szybko dotarłem na miejsce. Czekało już tam kilka osób i ciągle przybywały kolejne. Po jakimś czasie ludzie zaczęli ustawiać się w dwóch kolejkach. W jednej z nich stanąłem więc i ja. Zaraz potem stanęła przede mną jakaś baba. Z tyłu odezwał się jej syn mówiąc, żeby stanęła w kolejce. Kazała mu nie przeżywać i być cicho. Po dłuższej chwili obsługa poinformowała nas, że stoimy w miejscu dla osób z pierwszeństwem wejścia na pokład. Większość ludzi zaczęła więc zmieniać kolejkę, oczywiście nie martwiąc się o jakieś tam zachowanie kolejności. My, Polacy, jesteśmy do takiego zachowania przyzwyczajeni. Wzburzyło to jednak Anglika, który podróżował z żoną Polką i dwójką małych dzieci. Dał wyraz swojemu niezadowoleniu apelując do ludzi o zachowanie porządku.
Wszystko poszło sprawnie. Po chwili znalazłem się w samolocie. Usiadłem z tyłu obok Amerykanina z azjatyckimi rysami twarzy. Niestety miejsc przy oknie już nie było.
Rozpoczęło się długie kołowanie. W pewnym momencie myślałem, że już jesteśmy w powietrzu. Było to jednak mylne wrażenie. Kiedy samolot dotarł na pas startowy, ostro przyspieszył i nareszcie wystartował.
Miałem w kieszeni funta sześćdziesiąt. Chciałem wydać te pieniądze, bo w Polsce nie miałbym z nich żadnego pożytku. To ciekawe, ale w naszym kraju funt w monecie ma mniejszą wartość niż złotówka. Dzieje się tak dlatego, że w kantorach nie wymieniają monet. Zamówiłem zatem u stewardessy herbatę. Przyniosła mi ją po krótkiej chwili i zażądała ponad dwóch funtów. W tej sytuacji pozostało mi przeprosić za kłopot i obejść się smakiem.
W czasie lotu nastał dzień. Było pogodnie i widok był znakomity. Wychylałem się ze swojego miejsca jak mogłem, żeby zobaczyć jak najwięcej. Niestety, Amerykanin zasnął zaraz po starcie i zasłonił prawie całe okno.
Lądowanie w Gdańsku odbyło się bez zbędnych perturbacji. Facet siedzący po drugiej stronie korytarza zaczął bić brawo wzorem pasażerów amerykańskich filmów katastroficznych. Nikt jednak nie podchwycił jego entuzjazmu, więc szybko się opamiętał. W czasie lądowania cały czas zatykał sobie uszy, co zapewne miało mu pomóc przezwyciężyć ból spowodowany wzrostem ciśnienia.
Szybko znalazłem się w hali lotniska i po kontroli paszportów oczekiwałem przy wyciągu na swój bagaż. Wykonałem telefony do Asi i do starego ojca, który już czekał przy wyjściu dla pasażerów. Sprawnie zapakowaliśmy moje rzeczy do samochodu i ruszyliśmy do Olsztyna.
Do domu dotarłem wpół do drugiej. Asia przygotowała paszteciki, rogaliki i ciasto czekoladowe. Wziąłem prysznic, po czym zasiadłem zadowolony do stołu. Zajadałem się ze smakiem powyższymi specjałami. Niedługo potem przyjechała mama. Pogawędziliśmy na tematy bieżące przy winie czerwonym półsłodkim.
Kolejnym gościem był Tomaszczuk. Przywiózł moje ciężary, które pożyczył w czerwcu. Pogadaliśmy ze dwie godziny. Po jego wyjściu było po dwudziestej. Nie spałem od prawie trzydziestu godzin, więc byłem umęczon jak Kołodko po maratonie nowojorskim. Ległem na łóżku i natychmiast zasnąłem.

wtorek, 13 listopada 2007

Końcowe odliczanie

Nastał przedostatni dzień w Harlow. Wieczorem rozpocznę moją ostatnią noc w Tesco. Dzień ten upływa pod znakiem kolejnych problemów. Tym razem chodzi o urząd skarbowy. Andrzej dzwonił tam. Podał swój NIN i okazało się, że nie figuruje tam w ogóle. A to znaczy, że ja jestem w takiej samej sytuacji. Musimy zatem jeszcze raz wypełnić druki P86 i wysłać je do właściwego oddziału Inland Revenue. Druk ten jest zgłoszeniem brytyjskiemu urzędowi skarbowemu faktu przybycia do Anglii i zamiaru podjęcia tu pracy. Wypełnialiśmy te druki jeszcze w Krakowie przed wyjazdem. Później daliśmy je do naszego Tesco w celu uzupełnienia danych i słuch o nich zaginął. Zatem ja muszę zgłosić swój pobyt w Anglii w momencie, kiedy mnie już tu praktycznie nie będzie. Naprawdę nie wiem, jak to państwo funkcjonuje mając taką administrację.
Myślami jestem już w Polsce. W piątek wieczorem zaczynam treningi tenisowe. Mój kolega Zdzichu Lech zaklepał salę w IV LO i pisze mi na GG, że nie może się już doczekać. Mnie również swędzi ręka do odbijania piłki. Ruszę ostro do roboty nadrabiając stracony tenisowo czas.
Napisałem prośbę do Tesco, żeby mój formularz P45 (odpowiednik polskiego świadectwa pracy) dali bezpośrednio Andrzejowi. Podejrzewam, że pocztą wysłaliby go na adres hostelu, w którym mieszkałem przez dwa tygodnie pobytu w Wielkiej Brytanii. Na moich odcinkach płacowych bowiem ciągle widnieje ten adres. Pismo w tej sprawie wręczyłem Elen i poprosiłem, aby osobiście dostarczyła je personalnej. Ostatniej nocy zapytałem, czy to zrobiła i uzyskałem potwierdzenie. Może przynajmniej ta sprawa będzie załatwiona bez problemów, chociaż oczywiście odczuwam niepokój.
Przed wyjazdem jeszcze zdążyłem pobawić się w klejenie dętek rowerowych. Najpierw gumę złapał Andrzej. Pożyczył więc rower od Ani. Ona z kolei wybierając się do pracy w niedzielę stwierdziła, że nie ma powietrza w tylnym kole. Skleiłem zatem i jej dętkę. Nie sprawdziłem jednak opony, w której tkwił złamany kolec. Zatem po założeniu sklejonej dętki i napompowaniu koła, nastąpiło kolejne przebicie. Dzisiaj więc znowu ją skleiłem i tym razem usunąłem z opony kolec. Teraz będzie już dobrze.
Ania wyprowadza się jutro. Ja również, tyle że późnym wieczorem. Muszę wyjechać na lotnisko ostatnim nocnym autobusem, który rusza z Harlow dzwadzieścia po jedenastej. Na Stansted będę przed północą i będę musiał czekać na odprawę bagażu, która rozpocznie się na dwie godziny przed odlotem, czyli około czwartej nad ranem. Wylot planowany jest na szóstą dziesięć i mam nadzieję, że nie będzie żadnych niespodzianek typu odwołany albo opóźniony lot.

czwartek, 8 listopada 2007

Sprawa rachunków wyjaśniona

Właśnie wróciłem od dziadka sąsiada. Zadzwoniłem od niego do agencji Future Let i do banku Natwest. W pierwszym przypadku wyjaśniłem sprawę rzekomej zaległości w opłatach za wynajęty dom. Oczywiście pieniądze wpłynęły, ale przy dokonywaniu przelewu nie wpisałem referencji i dlatego nie zakwalifikowali tej wpłaty jako zapłaty za nasz dom. Powinienem był w referencji wpisać nasz adres. Dziwne jest tylko to, że zawsze robiłem przelewy w ten sam sposób, a dopiero teraz wystąpił problem. Jeśli chodzi o telefon do banku to uzyskałem interesujące mnie informacje. Mianowicie: zlikwidowanie konta do przelewu pieniędzy nie spowoduje zwolnienia mnie z comiesięcznych dwufuntowych opłat za prowadzenie konta, gdyż płaci się za obsługę go w języku polskim. Upewniłem się też, że mogę zlikwidować swój rachunek listownie, wysyłając wypowiedzenie umowy z bankiem na odpowiedni adres. Zrobię to już z Polski po odzyskaniu nadpłaconego podatku i przelaniu wszystkich pieniędzy na konto walutowe w PKO BP. Dlatego w PKO BP, ponieważ na mocy podpisanej niedawno umowy przelewy z Natwest Bank są darmowe.
Pogadałem trochę z dziadkiem Polakiem. Jest zaszokowany wysokością naszych opłat za mieszkanie. Jego syn zrobił mi herbatę, oczywiście obowiązkowo z mlekiem. Dziadek jak zwykle wspominał czasy wojenne. Ma trochę nieaktualny obraz Polski. Ciągle mu się wydaje, że w naszym kraju jest jak za głębokiej komuny. Próbowałem mu zaktualizować sytuację, ale chyba niewiele wskórałem. Nie nadąża za tempem zmian we współczesnym świecie. Jest jednak bardzo sympatyczny i cieszy się, że może porozmawiać w swoim ojczystym języku. Obiecałem, że przed wyjazdem przyjdę się z nim pożegnać.
Radziłem się też na portalu internetowym Pracuj.pl o sposób odzyskania podatku z Anglii. Otóż muszę wysłać do Inland Revenue formularz P85 wraz z otrzymanym po zakończeniu pracy od pracodawcy druku P45 (odpowiednik polskiego świadectwa pracy). Ponieważ wypowiedziałem umowę ze skutkiem na dzień trzydziestego listopada, P45 zostanie wystawiony po tym dniu, czyli już podczas mojego pobytu w Polsce. Muszę zatem napisać pismo do Tesco, aby ten formularz przekazali Andrzejowi, który wyśle mi go do Polski. A wtedy ja zacznę działać. Przede wszystkim jednak dowiedziałem się z ulgą, że dochody z Anglii nie spowodują wpadnięcia przeze mnie w drugi próg podatkowy. Za rok 2007 będę rozliczał się w Polsce, jako że osiągałem w tym roku dochody również w Polsce i tu jest moje główne miejsce pobytu (m.in. stały adres zameldowania). Będę musiał wykazać dochody z Anglii, ale podatek zapłacę tylko od dochodów osiągniętych w Polsce. Moje angielskie zarobki spowodują tylko nieznaczny wzrost procentu podatku do zapłacenia. Specjalista z Pracuj.pl wyliczył mi, że będzie to około dwadzieścia procent. Będę jednak płacił je od kwoty zarobionej wyłącznie w Polsce. Ponieważ w kraju objęty byłem podatkiem dziewiętnastoprocentowym, dopłacę mniej więcej jeden procent podatku, czyli ok. sto złotych. Ponieważ byłem straszony możliwością zapłacenia sześciu tysięcy złotych naszemu fiskusowi, odetchnąłem z ogromną ulgą.
Otrzymałem też odpowiedź z EDF Energy, że moja wpłata za gaz wpłynęła na ich konto. Czyli do zapłacenia mamy teraz nie osiemdziesiąt sześć funtów, a czterdzieści sześć. Nareszcie mogę się uspokoić.

środa, 7 listopada 2007

Bezpodstawne oszczerstwa ze strony agencji

W pierwszy dzień pracy w szkole językowej Asia dostała telefon z Kredyt Banku, że została wybrana do pracy w placówce na Alei Wojska Polskiego. Uznała to za korzystniejszą ofertę niż prowadzenie sekretariatu i poinformowała o tym właściciela Artosu. Nie był on, delikatnie mówiąc, zachwycony. Ostatecznie jednak doszli do porozumienia i na razie Asia u niego pracuje. Pracę w banku ma zacząć od początku grudnia.
Ostatnie dni w Anglii są burzliwe. Wcześniej otrzymałem do zapłaty rachunek za gaz, z którego wynikało, jakobym nie uiścił części opłat. Prowadzę z EDF Energy ożywioną korespondencję elektroniczną w tej sprawie i myślę, że w końcu dojdziemy do porozumienia. Do ostatniego maila załączyłem wyciąg z mojego konta bankowego, na którym zakreśliłem na czerwono przelew na ich konto.
Przyszło również pismo z agencji Future Let, że nie wpłynęła opłata za listopad. Oczywiście i w tym przypadku dokonałem odpowiedniego przelewu. Jutro pofatyguję się do agencji ze swoim wyciągiem bankowym i wykażę czarno na białym, jak sprawy stoją i jak mnie krzywdzą bezpodstawnymi i ohydnymi oszczerstwami.
Dzisiaj miałem iść do dziadka sąsiada i zadzwonić od niego do mojego banku, ale jakoś się nie zebrałem. Jutro mam wolne, więc wstanę wcześniej i pójdę. Chciałbym zachować to angielskie konto jeszcze jakiś czas. Chodzi głównie o zwrot podatku z urzędu skarbowego. Nie zamierzam jednak za to konto płacić, jak to ma miejsce do tej pory. Na moje pismo w tej sprawie nie otrzymałem z banku żadnej odpowiedzi. Trzeba zatem dzwonić na infolinię, tym bardziej, że obsługa jest w języku polskim.
Jeszcze tylko tydzień na angielskiej ziemii.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Wypowiedzenie

Rano złożyłem wypowiedzenie umowy o pracę na ręce mojej bezpośredniej przełożonej Elen Clayton. Była nieco zaszokowana. Świadkiem wręczenia przeze mnie podania był Leszek, który z ciekawością przyglądał się całej sytuacji.
Dostałem odpowiedź na mojego maila wysłanego do EDF Energy. Zapłaciłem w zeszłym tygodniu rachunek za gaz, a tu w piątek przyszedł kolejny rachunek za ten sam okres. Tym razem na sumę ponaddwukrotnie wyższą. Niestety, okazało się, że ten drugi rachunek to opłata za rzeczywiste zużycie gazu. Został on naliczony po odczycie licznika. Zatem trzeba go będzie zapłacić.
Zostało mi do przepracowania jeszcze tylko siedem nocy w Tesco. Od kilku dni czuję radosne podniecenie z powodu powrotu do domu.
Asia podpisała umowę o współpracę ze szkołą językową Artos w Olsztynie. Dzisiaj miała rozpocząć załatwianie otwarcia działalności gospodarczej w Urzędzie Miasta. Ciekaw jestem jak jej poszło. W tej chwili jest w tejże szkole, gdyż ma pracować od trzynastej do dwudziestej pierwszej. Ciekaw jestem, jak się tam czuje. Dowiedziała się od znajomej, że właściciel Artosu to furiat i dlatego ciągle kogoś szuka do obsługi administracyjnej swojej szkoły. Mam jednak nadzieję, że współpraca będzie się układała w miarę przyzwoicie.
W tej chwili, otwierając swoją pierwszą działalność gospodarczą, płaci się przez dwa lata trzydzieści procent składki ubezpieczeniowej, tj. dwieście siedemdziesiąt złotych. Jest to rzeczywiście spora zachęta do samozatrudnienia i otwiera nowe możliwości zarabiania. Myślę, że pracodawcy chętniej podpiszą umowę o współpracę, gdzie nie muszą odprowadzać żadnych składek za pracownika. Płacą tylko za wykonaną pracę. Jest to dla nich korzystniejsze zarówno finansowo, jak i z uwagi na mniejsze zobowiązania wobec współpracownika niż wobec pracownika zatrudnionego na podstawie umowy o pracę.

czwartek, 1 listopada 2007

Zapłaciłem ostatni podatek lokalny

Właśnie wróciłem z centrum. Zapłaciłem Council Tax (ostatni mój podatek lokalny) oraz kupiłem torbę do przewiezienia moich bagaży (1,75 funta). Jest lekka i duża, więc znakomicie spełni swoją rolę. W takich torbach noszą w Polsce swój towar na rynek handlarze zza wschodniej granicy. Wracając do domu natknąłem się na samochód sprzątający scieżkę rowerową. Wyrósł przede mną wielki jak stodoła i tylko mrugał zadowolony pomarańczowymi światłami. Musiałem zjechać na chodnik, żeby go wyminąć.
Wstałem dopiero o piętnastej zgodnie z zasadą nieprzestawiania się na tryb dzienny w czasie dni wolnych od pracy. Teraz żałuję, gdyż pogoda w ciągu dnia była znakomita i można było zrealizować jakąś dłuższą trasę rowerową. Jeszcze teraz jest cieplutko mimo, że słońce już zaszło. Anglia, jak i cała Europa, przeszła na czas zimowy, w wyniku czego o godzinę wcześniej zachodzi słońce. W tych dniach o piątej jest już zupełnie ciemno.
Wczoraj obejrzałem ściągniętą Emule'm "Szklaną pułapkę IV". Powiem tylko tyle, że jeśli ktoś jeszcze nie oglądał tego filmu, może go sobie spokojnie i bez zbędnych wyrzutów sumienia darować.
W papierowym wydaniu Gazety Olsztyńskiej ukazał się mój artykuł, który napisałem w reakcji na publikację dotyczącą życia w Anglii. Powiadomiła mnie o tym Asia, gdyż ja oczywiście nie mam dostępu do polskiej prasy regionalnej. Zamieszczono nawet moje zdjęcie, które przesłałem w załączeniu do artykułu. Czyli może jeszcze będą ze mnie ludzie.

środa, 31 października 2007

Odwiedziny Sikora

W niedzielę nawiedził nas niedawny współlokator Sikor. Pracował z kumplami to tu, to tam, a teraz zdecydował się na powrót do domu. W tej chwili powinien już być na lotnisku Luton i czekać na samolot do Warszawy. Akurat nie ma Ani, więc nie było nieprzyjemnych starć. W dniu jego przyjazdu wypiliśmy trochę (tzn. ja trochę), a zaraz potem ruszyłem do pracy. Gdy później pytałem, do której godziny siedzieli, nikt nie potrafił mi odpowiedzieć.
Z pracy w Tesco w Harlow odchodzi nasz menadżer Scott. Przenosi się gdzieś bliżej domu, bo tutaj dojeżdża straszny kawał drogi. Ma odejść mniej więcej wtedy, kiedy i ja odchodzę. Czyli za około dwa tygodnie.
Muszę w końcu zebrać się i zadzwonić do banku w sprawie mojego konta w Natwest Bank. Na pismo nie raczyli do tej pory odpowiedzieć. Pofatyguję się jutro do dziadka sąsiada i od niego zatelefonuję. Asia założyła mi już konto walutowe w PKO BP, dzięki czemu dokonam bezpłatnego przelewu moich w trudzie i znoju zarobionych funtów. Muszę również pożyczyć od Michała po raz kolejny wagę i ostatecznie zważyć swój bagaż. Wcześniej jednak nabędę torbę i plecak. To planuję zrobić jutro, chociaż nie chce mi się straszliwie. Jak ja nie lubię chodzić do sklepów, to się po prostu w głowie nie mieści!
Ściągnąłem z sieci "Szklaną pułapkę IV". Zobaczymy, co Bruce Willis jeszcze potrafi. Obejrzałem ostatnio dwa horrory, ale rozczarowałem się okrutnie. Jednym z nich był dosyć znany film "Wzgórza mają oczy", ale jakbym go sobie darował, nic by się nie stało. O drugim nawet szkoda pisać.
Jakiś tydzień temu zarejestrowałem się na portalu Nasza-klasa. Nie ma tam nikogo ani z mojej klasy z podstawówki, ani z liceum, ani ze studiów. Założyłem zatem klasę z IV LO, ale na razie ciągle jestem sam. Przy okazji poszukałem w internecie znajomych z tej klasy i znalazłem Radka. Mieszka w Finlandii, tam zdaje się założył rodzinę i zajmuje się rysowaniem, czyli swoją pasją od najmłodszych lat. Napisałem do niego maila. Szybko odpisał i mamy pogadać na Skype. Pozostałych osób nie znalazłem w sieci.
W piątek wypłata. Jestem ciekaw, czy wraz z nią dostaniemy zwrot nadpłaconej składki ubezpieczeniowej. Jeśli nie, trzeba będzie wszystko załatwiać już z Polski. Niezależnie zresztą od tego będziemy odzyskiwać podatek Asi. Zarobiła kwotę, która jest zwolniona od podatku i dostanie zwrot całości pobranej przez Urząd Skarbowy zaliczki. Będzie to niecałe sto funtów, ale zawsze coś.

środa, 24 października 2007

Weekend czas zacząć

Dzisiaj nasza współlokatorka Ania poleciała do Polski z mężem, który przybył tutaj w poniedziałek. Ma dwa i pół tygodnia wolnego. Ale niedługo i ja doczekam się swojego wolnego - i to znacznie dłuższego. Znowu pożyczę od Michała wagę, żeby nie przekroczyć limitów lotniskowych dotyczących bagażu. Muszę nabyć większą torbę oraz większy plecak. Plecak i tak miałem kupić, więc akurat to dobrze się składa. Moje buty, czarne Nike, nie wyjadą z Anglii. Rozerwały mi się na czubku i dobiję je w pracy. I już trochę ciężaru mniej w bagażu.
Wracając do polityki: ciekaw jestem, jaki plan ma Rokita. Bo że manewry przedwyborcze małżeństwa Nelly i Jana Marii były wykalkulowane, nie mam wątpliwości. Dzięki swej rezygnacji ze startu w wyborach facet mógł liczyć na propozycje każdego zwycięskiego ugrupowania. Teraz czeka na zaproszenie PO, które rozważy i łaskawie przyjmie. Trwają rozmowy koalicyjne z PSL-em, które toczą się na razie bez zgrzytów.
Pogoda jest ciągle nieciekawa. Dzisiaj jest trochę cieplej, ale całkowite zachmurzenie zniechęca do wychodzenia z domu. Chyba tego wolnego nie wykorzystam do rowerowych wojaży. Chociaż kto wie, jeśli będzie w miarę ciepło i bezwietrznie, chyba się skuszę na jakąś wyprawę.
Znowu wraca sprawa rozwiązania umowy internetowej z Virgin'em. Grzesiek z Tesco, który miał przejąć mój internet, wycofał się. Bierze z kolegami z domu sieć z BT (British Telecom). Trudno, trzeba będzie jakoś zręcznie z tego wybrnąć. Najskuteczniejsza będzie likwidacja konta w banku, ale to mogę zrobić dopiero po ostatniej wypłacie, czyli po trzydziestym listopada. A list z banku ciągle nie przychodzi. Mieli mi odpowiedzieć, czy mogę zamknąć konto będąc w Polsce.

wtorek, 23 października 2007

Oficjalne wyniki wyborów

Znane są oficjalne wyniki wyborów: PO - 41,5%, PiS - 32,1%, LiD - 13,1% i PSL - 8,9%. Wydaje mi się, że to dobrze, iż do parlamentu dostały się tylko cztery najważniejsze ugrupowania. Chyba zbliżamy się do amerykańskiego modelu demokracji, gdzie w praktyce liczą się tylko dwie partie: konserwatyści i demokraci. Po stworzeniu koalicji PO-PSL rząd będzie miał większość w sejmie. Niestety, nie wystarczy mandatów do odrzucania ewentualnych wet prezydenta, do czego potrzeba 60% głosów. Zatem w tej materii koalicja będzie musiała liczyć na poparcie LiD-u.
Przeczytałem w internetowym wydaniu Gazety Olsztyńskiej o facecie, który wyjechał do Wielkiej Brytanii i "nie było mu tak różowo". Ten człowiek spod Pasłęka pojechał do Anglii nie mając pieniędzy, załatwionej pracy, mieszkania i bez znajomości języka. Nie wiem, czego się spodziewał. Królewskiego komitetu powitalnego na Victoria Station? Pewnie specjalnie przygotowana limuzyna miała go zawieźć do wysokiej klasy hotelu i tam wziąłby kąpiel. Następnie wypoczywałby przeglądając od niechcenia sterty ofert pracy, które napływałyby do niego nieprzerwanym strumieniem. Wieczorem przychodziłaby masażystka, żeby mógł się zrelaksować i spokojnie zasnąć. Wszystko to oczywiście pokrywałby królewski skarbiec. W końcu, po kilku tygodniach wypoczynku, przyjmuje stanowisko prezesa dużej firmy brytyjskiej. Po roku zostaje milionerem.
W artykule tym najbardziej rozśmieszyło mnie zdanie, że w Anglii nie ma nic za darmo. Brawa za odkrycie Ameryki! Nie wiem, co taki artykuł ma na celu. Pisanie oczywistości według mnie nie ma sensu. Ale to tylko moja opinia, być może takie teksty są bardzo potrzebne.

poniedziałek, 22 października 2007

Zwycięstwo liberalizmu

Wybory, wybory i po wyborach. Wygrała Platforma. Według niepełnych jeszcze danych zdobyła 41,5% głosów wobec 32% PiS-u. W sejmie znajdą się jeszcze LiD (13%) oraz PSL (9%). To ostatnie ugrupowanie jest prawie pewnym koalicjantem Platformy, której zabraknie dosłownie kilku posłów do samodzielnego dysponowania bezwzględną większością mandatów poselskich. Frekwencja wyniosła prawie 55%, była więc najwyższa od wyborów w roku 1989. Większą niż wcześniej grupę wyborców stanowili ludzie młodzi, którzy w głównej mierze zdecydowali o przewadze PO. W Londynie przed trzema punktami wyborczymi ustawiały się nawet kilkugodzinne kolejki. Mój współlokator Andrzej i jego dziewczyna Kaśka nie zagłosowali. Gdyby czekali na swoją kolej nie zdołaliby wrócić tego samego dnia do Harlow. Pozostali Tescowicze oddali swoje głosy, oczywiście na jedynie słuszną opcję polityczną. Bardzo liczą na abolicję podatkową obiecaną przez Tuska. Ciekawe, czy się nie przeliczą.
Ja nie głosowałem i w związku z tym mam lekkie wyrzuty sumienia. Ale na szczęście wszystko skończyło się po mojej myśli. Po raz pierwszy od dziesięciu lat wygrała partia, której tego życzyłem. Dwa lata temu głosowałem na Platformę, która przegrała wtedy niewielką różnicą głosów. Niepokojące jednak jest to, że PiS również uzyskał lepszy wynik wyborczy niż dwa lata temu. Będą zatem silni w kolejnych wyborach. Tym bardziej, że jako opozycja w sposób naturalny będą mieli najprawdopodobniej wyższe od obecnego poparcie.
Odliczam dni do wyjazdu. Zostało mi jeszcze siedemnaście nocy w Tesco, a wszystkich dni w Anglii dwadzieścia cztery. Nasza menedżerka Elen wzięła urlop i zeszłej nocy szefował nam facet z dziennej zmiany. Miałem nadspodziewanie dużo pracy i nie skończyłem ostatniej klatki z barbeque. Wyrobiłbym się spokojnie, ale miałem krótszą zmianę. Przyszedłem zatem do pracy godzinę później, czyli na jedenastą.
Za chwilę zrobię trening, a wieczorem znowu do pracy. Dziwne, że jeszcze nie przyszło do mnie żadne pismo z banku. Czekam na odpowiedź już prawie dwa tygodnie. Czuję, że będę musiał tam dzwonić. Pójdę do dziadka Polaka z sąsiedztwa. Nie lubię robić takich rzeczy, ale na szczęście telefon będzie darmowy. Będę dzwonił z aparatu stacjonarnego, z którego infolinia banku jest bezpłatna.

sobota, 20 października 2007

Jutro wybory!

Wczoraj odbyłem kolejną wyprawę rowerową. Tym razem skierowałem się na południowy wschód. Przejechałem ponad autostradą M11 i szerokim łukiem pojechałem na północ. Dotarłem do miejscowości Sawbridgeworth i tam zawróciłem w kierunku Harlow. Jednak przed miastem odbiłem na zachód i ostatecznie wjechałem do niego od północnego zachodu. W trasie porobiłem trochę zdjęć. Chcę mieć pamiątki z mojego pobytu w Anglii. Nie wiem, czy kiedykolwiek tu wrócę.
Pogoda dopisywała. Było słonecznie, ale gdy tylko słońce na chwilę chowało się za nielicznymi chmurami, od razu robiło się chłodno. Wróciłem do domu o piętnastej i po porządnym obiedzie machnąłem trening siłowy. W jego trakcie pogadałem przez Gadu-Gadu z Tomaszczukiem. Po treningu jeszcze pogawędziłem z Afulą przez Skype i o siódmej położyłem się na dwie godziny, żeby wypocząć przed pracą.
W Tesco odczuwałem trudy minionego dnia. Nawet nie byłem zbyt śpiący, tylko bardzo zmęczony. Jak zwykle w piątek dostawy były solidne. W sumie przyszło szesnaście wózków z mięsem. Nasz teamleader Steve skierował mi do pomocy Cindy (zwaną Gestapo) oraz Leszka. Oni rozłożyli ryby i panierki, a ja zrobiłem całe mięso. Skończyłem za dwadzieścia siódma i po zwiezieniu mięsa, które nie zmieściło się do lodówek, oraz pustych skrzynek zakończyłem tę męczącą noc. Jak zwykle zrobiłem zakupy na trzy dni i niemrawo popedałowałem do domu. Było bardzo zimno. Teraz, gdy wychodzimy do domu, jest jeszcze ciemnawo. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu do Anglii poczułem dotkliwy chłód.
Obudziłem się przed szesnastą, ale wstałem dopiero o piątej. Jeszcze czuję w nogach moje dwie wyprawy rowerowe i noc w Tesco. Na obiad ugotowałem słuszną ilość makaronu i usmażyłem dwie piersi z kurczaka pocięte w kawałki. Dodałem sosu (oczywiście firmy Tesco), który wzbogaciłem pieprzem, papryką i tabasco. Wszystko to nałożyłem do miski (do talerza by się nie zmieściło) i zjadłem z apetytem.
Jutro w Polsce wybory. Przejrzałem ostatnie sondaże i wynika z nich, że PO ma około dziesięcioprocentową przewagę nad PiS. Oby prognozy znalazły potwierdzenie w wynikach. W USA Polacy głosują już dzisiaj. W Nowym Jorku w obwodzie Greenpoint zarejestrowało się ponad pięć tysięcy wyborców. Ogólnie w całych Stanach chęć głosowania zgłosiło 41 tysięcy naszych rodaków. Wiadomo, że wśród Polonii zdecydowanie prowadzi Platforma, więc ich głosy też mogą mieć duże znaczenie.
Ja nie głosuję po raz pierwszy od chwili nabycia czynnego prawa wyborczego. Złożyły się na to dwie przyczyny. W nocy z soboty na niedzielę i z niedzieli na poniedziałek pracuję, więc wyprawa do Londynu byłaby uciążliwa. Po drugie zdecydowało też wrodzone skąpstwo. Sam przejazd do Londynu (w dwie strony) kosztuje prawie trzynaście funtów - plus ewentualny dojazd do ambasady. Mam jednak nadzieję, że badania opinii publicznej były przeprowadzane profesjonalnie i faworyt wygra nawet bez mojej pomocy.
Zostało mi jeszcze dziewiętnaście nocy w Tesco. Dopiero teraz poczułem, że to już niewiele. Wezmę któregoś dnia do pracy aparat fotograficzny i porobię trochę zdjęć. Bez nich dokumentacja pobytu w Anglii byłaby bardzo niekompletna.

czwartek, 18 października 2007

Przejażdżka po północno-zachodnim Essex

Ten tydzień w pracy minął mi wyjątkowo szybko. Wczoraj wysłałem pytanie do HM Revenue & Customs (urząd skarbowy) w sprawie odzyskania naszych nadpłaconych składek ubezpieczeniowych. Chcę wiedzieć, czy wysłanie formularzy P46 przez Tesco załatwia sprawę ostatecznie, czy też będziemy musieli wysyłać kolejne dokumenty we własnym zakresie. Pozostali Polacy, pracujący od ponad dwóch lat, nie musieli robić nic. Po prostu po podaniu w Tesco uzyskanego numeru ubezpieczenia po kilku miesiącach otrzymali zwrot nadpłaconych składek razem z wypłatą. Szkoda, że my musimy się tak gimnastykować.
Ponieważ pogoda nie zawiodła, wyruszyłem na przejażdżkę rowerową. Wcześniej odręcznie sporządziłem mapkę terenów, w które zamierzałem się zapuścić. Pojechałem w kierunku zachodnim narodowym szlakiem rowerowym. Jest on jednak wytyczony niezbyt dokładnie i kiepsko oznakowany. W miejscowości Roydon, która znajduje się pięć kilometrów od Harlow, zgubiłem ścieżkę rowerową. Skończyła się po prostu przy przejeździe kolejowym i nie było znaku, gdzie następuje jej kontynuacja. Pojechałem więc wzdłuż rzeki polną ścieżką. Mijałem kolejne śluzy, ale trasy rowerowej nie mogłem odnaleźć. Jechałem przez rezerwaty przyrody, kierując się zmysłem orientacji w terenie. W końcu dotarłem do cywilizacji. Natknąłem się na drogowskaz do Hoddesdon i już wiedziałem, że jestem tam, gdzie trzeba. Popedałowałem żwawo do miasteczka. To miał być najdalszy punkt mojej wycieczki. Od tego momentu powinienem kierować się na Harlow, do którego zgodnie z planem miałem wrócić inną drogą. W Hoddesdon szybko znalazły się drogowskazy na Harlow. Pomknąłem zatem w odpowiednim kierunku mijając po drodze Nazeing, Bumble's Green, Broadley Common i po około dziesięciu kilometrach dojechałem do Harlow. Wjechałem od południowego zachodu na Southern Way, która ciągnie się na wschód przez całą południową część miasta. Skręciłem w Trotters Road i byłem w domu.

czwartek, 11 października 2007

Londyn - wyprawa rowerowa numer dwa

Wczoraj nie kładłem się spać od razu po pracy. Zasiadłem przed komputerem i korzystałem z zasobów internetu. Chciałem położyć się jak najpóźniej, żeby wstać nad ranem - świeży i wypoczęty do przejażdżki do Londynu. Ostatecznie znalazłem się w łóżku przed szesnastą i niedługo potem zasnąłem.
Obudziłem się kilka minut po trzeciej rano. Wstałem i oceniłem stan przedniego koła w rowerze. Trochę powietrza zeszło. Nie chciałem ryzykować i wyciągnąłem dętkę z przedniego koła roweru Andrzeja. I tak go nie używał, bo nie napompował jeszcze sklejonej przeze mnie dętki w tylnym kole. Wziąłem moje koło i poszedłem na pobliską stację benzynową. Było po czwartej i ciemność panowała niepodzielnie. Poza tym było zimno i wilgotno. Na stacji podszedłem do okienka i zapytałem o możliwość napompowania koła. Człowiek z obsługi pokiwał potakująco głową. Chciałem mu zapłacić, ale rzekł, że monety trzeba wrzucić do automatu przy pompowni. Tak też zrobiłem. Minimalną kwotą, jaką należało wydać, było pięćdziesiąt pensów. Wtedy pompka działa przez minutę. Wrzuciłem monety dziesięcio- i dwudziestopensową. Następnie użyłem pięciopensówek, ale wypadały dolnym otworem. Po kilku próbach poszedłem do okienka i zapytałem o co chodzi z tą maszyną. Okazało się, że działają dopiero monety pięćdziesięciocentowe. Rozmieniłem funta, a tymczasem do pompowni podjechał ktoś samochodem i zajął się uzupełnianiem powietrza w kołach. Poczekałem, aż skończy i kiedy odjechał zdałem sobie sprawę, że będę mógł skorzystać z pomki po nim. Rzeczywiście jeszcze działała. Zrobiłem co trzeba i wróciłem do domu.
Tu zacząłem przeglądać przewodnik po Londynie. Skupiłem się na mapce zamieszczonej na końcu. Była trochę niewygodna w użyciu, ale czytelna i przejrzysta. Ostatecznie zdecydowałem, że nie zabiorę ze sobą przewodnika. Był dość ciężki, a ja nie zamierzałem brać ze sobą plecaka. Przy tak długiej trasie miałbym ciągle mokre plecy, co nie byłoby ani przyjemne, ani zdrowe.
Postanowiłem też pojechać trochę inną trasą. Tym razem zamierzałem ominąć Walthamstow i jechać cały czas drogą A104. Stwierdziłem, że tak będzie trochę krócej. Dystans Harlow - centrum Londynu (London Bridge) mierzy tą trasą 35 km. Następnie zająłem się rozrysowaniem schematu dojazdu do miejsca przeznaczenia. Zajęło mi to trochę czasu, ale przy pomocy świetnej brytyjskiej multimap.com wykonałem wystarczająco dokładną mapkę odręczną. Potem zająłem się pakowaniem niezbędnych rzeczy. Zabrałem zatem: aparat fotograficzny (najważniejsze!), zestaw do naprawy dętek rowerowych i klucz do odkręcania kół, moją mapkę, kilka batonów Mars, telefon, kartę bankomatową i trochę drobnych. Wszystkie te rzeczy umieściłem w kieszeniach bluzy.
Ania wróciła z pracy około wpół do siódmej. Było jeszcze ciemno, gdyż na dworze zalegała mgła. Pożyczyłem od naszej współlokatorki oświetlenie do roweru i tak wyposażony ruszyłem o godzinie siódmej w podróż.
Po kilku minutach jazdy poczułem jak marzną mi ręce. Wilgoć w powietrzu była niesamowita i wybitnie przyczyniała się do uczucia zimna. Na razie jechałem chodnikiem wzdłuż drogi szybkiego ruchu A414. Po kilometrze dotarłem do skrzyżowania J7. Tu można wjechać na autostradę M11 prowadzącą z Londynu do Cambridge. Ja jednak zboczyłem na London Road w kierunku Epping. Zjechałem z chodnika i wraz z tłumem samochodów pognałem w kierunku stolicy. Na tym odcinku droga jest wąska, więc kierowcy często wyprzedzali mnie nie zachowując bezpiecznej odległości. Jak wspomniałem była mgła, w związku z czym okulary mi zaparowały. Koniec końców nie chciałem ryzykować. Zjechałem na chodnik i kontynuowałem jazdę obok drogi.
Wraz z przybywaniem dnia mgła szybko się podnosiła. Jeszcze przed Epping ponownie zjechałem na drogę (zresztą skończył się chodnik). Wstawał słoneczny październikowy dzień. Półtora kilometra za Epping przemknąłem pod autostradą M25. Niedługo potem wjechałem już na trasę A104, która doprowadziła mnie do Woodford Green. To tutaj, podczas mojej pierwszej wyprawy do Londynu w czerwcu, schroniłem się przed deszczem na przystanku. Po trzech kilometrach dotarłem do autostrady A406 stanowiącej obwodnicę stolicy Wielkiej Brytanii. Przebiegała pod drogą, którą jechałem. Zatrzymałem się nad nią i zrobiłem zdjęcie, aby upamiętnić ten historyczny moment. Potem podziemnymi przejazdami dla rowerów dostałem się na ścieżkę rowerową i kontynuowałem podróż trasą A104. Minąłem Forrest Road, w którą skręciłem podczas pierwszej wyprawy i tym razem pojechałem prosto. Po kolejnych kilometrach przejechałem rzeczkę Lee i po chwili dojechałem do ronda, na którym skręciłem w lewo w Lower Clapton Road. Potem powinienem był skręcić w prawo w Crickfield, ale trochę się zagapiłem. Szybko to jednak nadrobiłem skręcając w Dalston LA i po kilku minutach wróciłem na wytyczoną trasę. Teraz już bez problemów dotarłem do Kingsland Road, która prowadzi prosto na London Bridge nad Tamizą. Fakt, że później przechodzi ona w High Street, potem w Schoredith, następnie w Bishopsgate, w Gracechurch i ostatecznie w King William Street w niczym nie przeszkadza. O godzinie dziewiątej piętnaście znalazłem się na London Bridge. Dojazd tu zajął mi zatem ponad dwie godziny. Taką odległość bez problemu można przejechać w niecałe półtorej godziny, ale trzeba było widzieć poranny szczyt komunikacyjny w Londynie!
Przejechałem przez most i znalazłem się na południowym brzegu Tamizy. Posiliłem się Marsem i ruszyłem wzdłuż rzeki w kierunku zachodnim. Ponieważ nie miałem mapy, zdecydowałem się trzymać Tamizy, żeby nie tracić czasu na błądzenie. Mijałem po kolei Southwark Bridge, Millenium Bridge, Blackfriars Bridge, Waterloo Bridge, Golden Jubilee Bridge, Westminster Bridge i Lambeth Bridge, przy każdym robiąc sobie zdjęcia.
Przy moście Lambeth Bridge odbiłem nieco od rzeki i pojechałem dalej na zachód. Tu jednak miasto jest już mniej ciekawe. W dzielnicy Chelsea, w okolicach Battersea Bridge, zawróciłem w kierunku City. Postanowiłem odwiedzić raz jeszcze St. James's Park. Byłem tam już w czewcu, ale miałem ochotę jeszcze raz przejść się po najstarszym królewskim parku w Londynie. Tam uszczęśliwiła mnie darmowa toaleta. Potem zasiadłem na ławce nad tamtejszym jeziorem (St. James's Park Lake). Żyje tam mnóstwo ptactwa, jest nawet pelikan. Zjadłem kolejnego Marsa i skierowałem swe kroki w stronę Buckingham Palace. Następnie okrążyłem Westmister City i pojechałem w kierunku Piccadilly Circus. Stamtąd zapuściłem się w londyńskie uliczki i przypadkowo trafiłem na Chinatown. Po przejściu chińskiej ulicy handlowej postanowiłem w końcu odpocząć. Dotarłem do punktu wyjścia, czyli na London Bridge. Zszedłem na spacerniak nad Tamizą i usiadłem na ławce. Odsapnąłem chwilę, ale ciągnęło mnie na Tower Bridge. Wyruszyłem więc na wschód i po chwili byłem przy Tower of London, słynnej londyńskiej twierdzy. Przeszedłem przez most i nareszcie odpocząłem - nad Tamizą przy budynku City Hall. Kupiłem w przyczepie półlitrową wodę za 1,20 funta. Przestudiowałem jeszcze raz moją odręczną mapkę i skierowałem się na London Bridge. Tam zrobiłem ostatnie zdjęcia i o szesnastej rozpocząłem powrót do Harlow.
Tym razem pojechałem dokładnie wytyczoną trasą, bez żadnych pomyłek. Czułem już zmęczenie całym dniem na nogach. W połowie drogi byłem już bardzo zmęczony. Miałem jeszcze w planach robienie zdjęć w Epping, ale nie miałem już siły. Jakbym zsiadł z roweru, już bym chyba na niego nie wsiadł. Kiedy w końcu zobaczyłem wspomniane wyżej skrzyżowanie J7, poczułem, że jestem już w domu. Miałem jeszcze problemy z przekroczeniem drogi A414. W końcu zdesperowany wsiadłem na rower i pojechałem razem z potokiem samochodów. Po kilku minutach byłem w domu. Minęła osiemnasta i powoli zapadał zmierzch.
Zrobiłem sobie obiad i zasiadłem do komputera w celu obejrzenia i zamieszczenia w internecie zdjęć. Wyszły dobrze, lepiej niż w czerwcu. Przede wszystkim było ich więcej (76). Po odrzuceniu kilku nieudanych całą resztę przesłałem na swoją stronę. Po dziesiątej położyłem się na zasłużony wypoczynek.

środa, 10 października 2007

Niedoszły zwrot podatku

Znam już szczegóły dotyczące przesłania bagażu do Polski. Byłem w zeszły piątek na Bus Station i porozmawiałem z kierowcą Orbis Transport. Przewiezienie jednej sztuki bagażu kosztuje minimum dwadzieścia funtów. Od razu straciłem zainteresowanie dalszą rozmową. Poszedłem zatem do polskiego sklepu i tam zapytałem o wysłanie paczki. Kosztuje to osiemnaście funtów (do 15 kilogramów). Powyżej tej wagi za każdy dodatkowy kilogram dopłaca się półtora funta. Czyli ewentualną wysyłkę zrealizuję przez ten sklep.
W poniedziałek zaczęliśmy także działać z Andrzejem w sprawie zwrotu pieniędzy za nadpłacone składki ubezpieczeniowe. NIN-y mamy od czerwca, a zwrotów ani widu, ani słychu. Najpierw pojechaliśmy rano po pracy do oddziału Urzędu Skarbowego w Harlow i tam wyłuszczyłem naszą sprawę. Pani, do której mówiłem, była nie bardzo zorientowania i kazała nam dzwonić do siedziby głównej. Tak też zrobiliśmy. Po streszczeniu naszej sytuacji facet po drugiej stronie poprosił mnie o podanie mojego NIN. Okazało się, że nie dostali jeszcze zgłoszenia takiego numeru. Polecił nam iść do pracodawcy, który powinien wysłać do Urzędu Skarbowego druk P46. Andrzej zaproponował, żebyśmy pojechali od razu. Znaleźliśmy się zatem w Tesco ponownie, trzy godziny po zakończeniu zmiany. Weszliśmy do biura i wyjaśniliśmy pierwszej napotkanej biurwie w czym rzecz. Ta poleciała szukać Julie, która zajmuje się tymi sprawami. Oczywiście nie mogła znaleźć Julie, więc zapisała sobie naszą prośbę o wysłanie formularza P46 i obiecała przekazać to dalej. Zapytała też o nazwisko naszego menedżera i powiedziała, że wiadomość od Julie będzie nam podana za jego pośrednictwem. Nie pozostało nam nic innego, jak wracać do domu.
Tego samego dnia wieczorem w pracy zagadnąłem Scott'a w tej sprawie. Zrobił zdziwioną minę, ale okazało się, że jeszcze nie był w biurze. W razie czego w czasie przerwy napisałem pismo jeszcze raz prosząc o wysłanie formularzy i jednocześnie podając nasz adres. W Tesco bowiem ciągle figurujemy pod adresem hostelu. Wręczyłem je mojej bezpośredniej przełożonej Elen Clayton. Niedługo potem podszedł do mnie Scott i pokazał mi pismo z biura. Julie wysłała nasze formularze. Mam nadzieję, że poprawiła mój NIN. Dopiero w zeszłym tygodniu zorientowałem się, że Tesco błędnie zapisało mój numer ubezpieczenia. Coś mnie tknęło i porównałem mój NIN z tym wpisanym na druku wypłaty. Zamieniono dziewiątkę na trójkę. Co za ludzie! Teraz więc liczymy, że z najbliższą wypłatą otrzymamy dodatkowo około sześćset funtów zwrotu z Urzędu Skarbowego. Ładny zastrzyk finansowy.
Wczoraj poprosiłem Leszka, żeby pożyczył mi przewodnik po Londynie (z mapą). Jutro rano, jesli tylko pogoda będzie łaskawa, ruszam w kierunku stolicy. Prognozy są zachęcające i mam nadzieję, że nic w tej materii się nie zmieni. Rano po pracy uzupełniłem na stacji Tesco powietrze w kołach. Wyjazd planuję na wpół do siódmej. Wtedy bowiem zaczyna robić się widno. Pożyczam jeszcze od Ani jej oświetlenie rowerowe i wyposażony jeszcze w przewodnik, aparat fotograficzny i zestaw do klejenia dętek wyjeżdżam w pożegnalną podróż.

środa, 3 października 2007

Pan Kuczko, czyli stary Polak w Anglii

W poniedziałek nareszcie doszła do skutku nasza wizyta u Polaka z naprzeciwka. Trochę trudno się z nim dogadać, bo jeszcze w czasie wojny był ranny i nie słyszy na lewe ucho. Ale po polsku mówi dobrze i rozumie się go bez problemów. Pochodzi z Wilna. Opowiadał nam, jak to wkroczył z armią Andersa do Włoch. Tam też pozostał do 1947 roku. Polskim żołnierzom mówiono o sytuacji w powojennej rzeczypospolitej. Nawet pytał nas, czy to prawda, że władze komunistyczne wsadzały AK-owców do więzień i wysyłały ich na Syberię. Do naszej wizyty nie był pewien, czy to prawda! Z Włoch cała jego II Dywizja chciała wyjechać do Kanady. Okazało się jednak, że wyjazd tam załatwiony jest już przez Amerykanów dla I Dywizji. Tym sposobem wylądował w Londynie. Tam pracował 14 lat i w roku 1951 ożenił się. Następnie dostał dobrze płatną pracę w Harlow i tu już osiadł na stałe. Wykonywał prace robotnicze, głównie w fabrykach. Mówił, że pracy było pod dostatkiem. Przechodzili z kolegami od fabryki do fabryki, w zależności od tego, gdzie więcej płacili. W Polsce był kilkukrotnie, ostatni raz cztery lata temu. Trzyma się dobrze jak na swój wiek. Wychodzi do miasta, czasami na piwo z kolegami. Z emerytury jest zadowolony, ale nie dopytywaliśmy o szczegóły.
Przed chwilą odwiedził nas na chwilę z informacją o śmierci 26-letniej Polki w Londynie, która wracając z pracy do domu natknęła się na strzelaninę i została trafiona przypadkową kulą. Mieszkała w Anglii od trzech lat.
A ja właśnie myślę o pożegnalnej wizycie w Londynie. Oczywiście na rowerze. Jeśli tylko pogoda dopisze, postaram się ten plan zrealizować. Jutro jadę na Bus Station, skąd o wpół do jedenastej odjeżdża autokar do Polski. Chcę zapytać kierowcę o możliwość i koszt przewiezienia bagażu. Nie miałbym wtedy problemu z nadbagażem na lotnisku. Linie Ryanair, którymi będę leciał, zezwalają na przewiezienie bez opłat jednej sztuki bagażu o wadze do piętnastu kilogramów oraz dodatkowo bagażu podręcznego o masie do dziesięciu kilogramów. Asia chce, żebym zabrał wszystko, co kupiliśmy tutaj, do Polski. Jeśli jednak z jakichś powodów nie będzie to możliwe, część rzeczy odsprzedam Andrzejowi. Jest on zainteresowany głównie patelnią, ale i rondelkiem zapewne nie pogardzi.
Jeśli tylko pogoda jutro dopisze, przejadę się po Harlow i porobię trochę zdjęć. Jestem tu już ponad cztery miesiące, a zdjęć wielu się nie dorobiłem. Czas to zmienić.
Jak co dzień rozmawiałem z Asią przez Skype. Stwierdziła, że rzeczywiście widać korzystne zmiany na rynku pracy w kraju. Złożyła kilka podań o zatrudnienie i dostała szybkie zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne. Była na jednej z nich w Lukas Banku. Szukali kogoś do pozyskiwania klientów w terenie, ale może coś bardziej stacjonarnego też się znajdzie. Trzeba być dobrej myśli.
Ja od dwóch tygodni zbieram się do napisania listu do mojego Natwest Banku. Chcę zapytać, czy możliwe jest posiadanie darmowego konta i ewentualne zamknięcie go przez telefon. Nie chcę być ścigany przez Virgin Media za zerwanie umowy o świadczenie usług internetowych. Spróbuje zresztą sprawę załatwić legalnie. Mianowicie mam zamiar przekazać mój sygnał Grześkowi z Tesco. Przyjechał wraz z Robertem dwa miesiące temu i jeszcze nie dorobił się komputera. W piątek wypłata i może coś kupi. Pisałem w tej sprawie do Vigin'a. Odpowiedziano mi, że jest to możliwe i należy skontaktować się z Działem Obsługi Klienta.
Dzisiaj nareszcie udało mi się wstać wcześniej, czyli o trzynastej. Z uwagi na jutrzejsze plany muszę położyć się spać o normalnej porze. Myślę, że to się uda, gdyż spałem dziś około cztery godziny.

czwartek, 27 września 2007

Zachód słońca

Około trzeciej po południu obudziły mnie sms-y. Domyśliłem się, że to Asia chce pogadać. Wstałem i odczytałem wiadomości. Rzeczywiście to była ona. Włączyłem komputer i zadzwoniłem do niej za pośrednictwem Skype. Pogadaliśmy chwilę o jej, na razie bezskutecznych, poszukiwaniach pracy. Następnie głód zagnał mnie do kuchni. Zrobiłem jajecznicę, sprawnie ją spałaszowałem i wróciłem do rozmowy z Asią. Godzinę rozmawialiśmy o ciągle jednak trudnej sytuacji na polskim rynku pracy i o mojej decyzji wyjazdu z Anglii. Stwierdziłem, że jestem jednak człowiekiem zdecydowanym. Jak już podejmę decyzję, z całą stanowczością dążę do jej realizacji. Trochę żałuję, że nie widzę dla siebie perspektyw na życie w Wielkiej Brytanii. Ale tylko trochę. Naprawdę chcę wracać do kraju, co jeszcze dwa miesiące temu wydawałoby mi się dziwne. Jednak od chwili, gdy miesiąc temu zdecydowałem, że wracam, nie mam nawet cienia wątpliwości o słuszności tej decyzji. Asia ma nieco odmienne zdanie na ten temat, ale to zrozumiałe. Od dawna nie może znaleźć stałej pracy, a tutaj pracując na ćwierć etatu w hotelu miała lepszą sytuację finansową niż pracując w Polsce na pełen etat. To ta ogromna różnica między tymi dwoma krajami przyciąga do Anglii tłumy Polaków. Nie każdy jednak umie się tu odnaleźć. Ja na przykład czuję, że tracę tu czas. Myślę, że tutaj trudniej byłoby mi uświadomić sobie, co naprawdę chciałbym w życiu robić. Nie muszę zarabiać dużych pieniędzy. Ważniejsze jest dla mnie chodzić do pracy z chęcią i nieudawanym zaangażowaniem. Wierzę, że w końcu coś takiego znajdę.
Po rozmowie z dziewczyną zmobilizowałem się i ruszyłem z dwoma kołami rowerowymi na stację benzynową. Szybki marsz spowodował, że zgrzałem się porządnie. Nie było tak zimno, jak myślałem. Gdy wychodziłem siąpił deszcz, później jednak przejaśniło się. Wracając z napompowanymi już kołami szedłem pod słońce, które chyliło się ku zachodowi. To codzienne przecież zjawisko nigdy mi się nie nudzi i tym razem również zrobiło na mnie wrażenie. Jakoś podniosło mnie na duchu, zwiększając u mnie poziom optymizmu. Zastanowiłem się, dlaczego częściej nie wychodzę o tej porze z domu. Można przecież wyjść, usiąść na ławce i delektować się ostatnimi promieniami odchodzącego dnia. Jakże często zapominamy, że piękno jest wokół nas. Trzeba się tylko odrobinę wysilić, żeby je dostrzec i smakować.
Po powrocie zamontowałem koła w rowerach. Przy okazji stwierdziłem, że tylne koło w moim rowerze także niedomaga. Powietrza w nim jest niewiele, ale mam nadzieję, że da się dojechać do stacji benzynowej. Jutro zamierzam pojechać do centrum w celu opłacenia Council Tax. Przy okazji rozwiążę problem z kołem, żeby wieczorem nie mieć problemów z dojazdem do pracy.
Stwierdziłem, że nie ma sensu na te dwa wolne dni przestawiać się na dzienny tryb życia. Wstaję zatem, aż się wyśpię i potem siedzę do rana przy komputerze. Dzisiaj na przykład położyłem się spać o szóstej rano. Chociaż w przypadku ładnej pogody w przyszłym tygodniu może zrobię sobie wycieczkę rowerową za miasto. Mógłbym uzupełnić album ze zdjęciami z Anglii.
Podczas dzisiejszej rozmowy z Asią wyglądałem sobie przez okno. Zobaczyłem kolejny raz naszego sąsiada, osiemdziesięcioczteroletniego Polaka. Mieszka w Anglii od zakończenia II Wojny Światowej. Mieliśmy go odwiedzić w tym tygodniu, ale nie zebraliśmy się. Pomachał do mnie zachęcająco ręką. Odmachałem mu, ale zrobiło mi się głupio. Od miesiąca wiemy, że mieszka koło nas i trudno nam było znaleźć trochę czasu na wizytę. A przecież nas zapraszał i to już dwukrotnie.

środa, 26 września 2007

Kłopoty rowerowe

Znowu dotknęła mnie plaga dziurawienia dętek rowerowych. W zeszłym tygodniu złapałem gumę w swoim rowerze i przez ostatnie kilka dni dojeżdżałem do pracy na rowerze Kaśki. Niestety, wczoraj poddała się również dętka w jej pojeździe. Zatem dzisiaj zmuszony byłem do działania. Sytuację utrudniała nie w pełni sprawna pompka. Podczas pompowania powietrze uchodzi przez pompkę. Dlatego nie da rady napompować koła do pożądanej twardości. Na szczęście dało się napompować samą dętkę w celu odnalezienia dziurawego miejsca. W tej chwili obie dętki są sklejane leżąc sobie w niepogodę na dworze pod naciskiem cegieł. Jutro założę je na koła i tak wyposażony pójdę na stację benzynową przy Tesco na Church Langley, aby je napompować. Pobliskie sknerskie stacje beznynowe pobierają opłaty za pompowanie kół.
Teraz, pod koniec września, popsuła się pogoda. Cały miesiąc był w miarę pogodny i praktycznie bez opadów. Było chłodno, ale sucho. Dzisiaj jednak za oknem jest nieciekawie. Akurat zrobiłem pranie i część rzeczy suszy się na kaloryferze.
Wyczytałem w Gazecie Wyborczej, że w tym roku spadła o połowę liczba emigrantów z Polski. Coraz więcej ludzi decyduje się też na powrót do kraju po dwóch, trzech latach pobytu w Wielkiej Brytanii. O czymś to świadczy. To odpowiedź na wyraźny sygnał z Polski w postaci od dłuższego czasu spadającego bezrobocia. Może nareszcie sytuacja gospodarcza ustabilizuje się na poziomie zapewniającym spokojne życie naszym obywatelom. Szkoda tylko, że wskaźniki makroekonomiczne tak powoli przekładają się na sytuację finansową przeciętnego Kowalskiego. W naszym Tesco jednak nikt, oprócz mnie rzecz jasna, nie mówi o powrocie na ojczyzny łono. Ciekawe, kiedy ta sytuacja się zmieni i czy mój wyjazd będzie miał jakiś wpływ na innych. Co prawda moja sytuacja jest nieco inna, ponieważ mam zapewnioną pracę w kraju. Ale sam fakt mojej decyzji musi dawać innym do myślenia.
Andrzeja ciągle prześladuje pech. Najpierw przewrócił się na rowerze, kiedy jechaliśmy do pracy w ostatni piątek. Porządnie się poobijał - prawe kolano i łokieć zmieniają barwy jak kameleon. Z kolei w sobotę wyłączyli mu internet. Powodem było to, że gdy chcieli mu ściągnąć opłatę z konta, było ono puste. Następnie przyszło pismo od naszego dostawcy netu wzywające Andrzeja do natychmiastowego uregulowania zaległości. Ten z kolei twierdzi, że w lipcu ściągnęli mu opłaty z góry za trzy miesiące i powiedziano mu, że do października ma spokój z płaceniem za internet. To wszystko Andrzej wyłuszczył w liście, który został wysłany do Virgin'a w piątek. Zanim jednak list miał szansę dojść do adresata, odcięli mu dostęp do sieci. Dzwonił do nich w poniedziałek i obiecali wyjaśnić sprawę. Jak na razie jest jednak bez internetu.

wtorek, 18 września 2007

Trochę przemyśleń

Wczoraj miałem wyjątkowo wolne, gdyż Iza odrabiała za mnie czwartek, w który z kolei ja ją zastępowałem dwa tygodnie temu. Pojechałem dzisiaj do agencji Future Let i poinformowałem Steve'a, że wyprowadzamy się z końcem listopada. Sprawdził w umowie, czy wszystko się zgadza i poprosił o wypowiedzenie w formie pisemnej z podpisami całej naszej trójki.
Kolejne popołudnie spędzam przy komputerze i zastanawiam się, czy tak miało wyglądać moje życie w Anglii. Przyjechałem tu bez sprecyzowanego planu działania i stąd takie skutki. Co z tego, że pogoda za oknem słoneczna (choć jest chłodno) i na koncie funty. Pieniądze są jeszcze mniej ważne niż mi się wcześniej wydawało. Jeśli ma się zapewniony byt, są one w rzeczy samej zupełnie niepotrzebne. Nie mają żadnej wartości. Tzn. precyzując mają wartość rzeczy, które możemy za nie kupić. Ale czy z kolei te rzeczy mają jakąś wartość? Czy są w stanie zwiększyć wartość naszego człowieczeństwa? Raczej nie tędy droga. Większość ludzi nie rozumie tego jednak do końca życia. Może dzięki temu są szczęśliwsi, może bardziej zagubieni - nie wiem. Trzeba samemu nadać wartość swojemu życiu, a to jest dużo trudniejsze niż zarobienie dużych pieniędzy i to niezależnie od tego, jak duże one będą. Zresztą, dużo czy mało, to pojęcia bardzo względne. Każdy odczuwa to inaczej i dla każdego na przykład milion dolarów to inna suma pieniędzy. Ale dosyć o tym, bo ostatnio bardzo zbrzydło mi słowo "pieniądze". Temat ten przewija się często w rozmowach ze znajomymi z Polski i coraz bardziej jest mi wstrętny.
Cieszę się z mojego kolejnego środowo-czwartkowego "weekendu". Nie tylko z powodu braku konieczności pójścia do pracy, ale zbliżania się daty mojego wyjazdu. W Anglii poczułem, że będę szukał siebie w Polsce. Dzięki wyjazdowi dowiedziałem się czegoś o sobie. Nie ucieknę od pracy w urzędzie wyjeżdżając za granicę, bo w ten sposób nie ucieknę od siebie. Urząd jest w mojej głowie. To nie budynek na Knosały w Olsztynie. To myśli w moim mózgu. Nie zmienię pracy nie zmieniając siebie. Potrzebna jest transformacja, coś w rodzaju rewolucji wewnętrznej. Najgorsze jest jednak to, w jakim kierunku tę rewolucję poprowadzić. Żeby nie skończyło się jak z rewolucją październikową, której apogeum były rządy Stalina. Jestem przywódcą, a masami ludu są moje myśli. Jak poprowadzić je we właściwym kierunku, żeby zapewnić im komfort i możliwość rozwoju? To są najważniejsze pytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć. Dobrze, że chociaż zostały zadane.
Działanie jest lokomotywą napędową życia. Ono zapewnia ciągłość - ta lokomotywa nie może zwolnić, ani tym bardziej się zatrzymać. Ciągle trzeba dokładać do pieca. Gorzej, gdy brakuje paliwa. Wtedy nie wytwarza się energii zapewniającej poruszanie się lokomotywy. Tutaj energia znajduje się w nas samych - nie musimy korzystać ze źródeł zewnętrznych. Wręcz nie powinniśmy, gdyż wtedy nie żyjemy swoim własnym życiem. Każdy potrzebuje jakiejś dozy niezależności, czegoś tylko dla siebie, zazdrośnie strzeżonej części swojej duszy. Jesteśmy zwierzętami stadnymi, ale tylko w zakresie zapewnienia podstawowych potrzeb życiowych. Wnikając głębiej w siebie każdy jest niezależny i musi radzić sobie ze sobą na swój sposób. Nikt mu w tym nie pomoże, zresztą nawet nie powinien. Prawdziwe zwycięstwo można odnieść tylko w walce ze sobą samym. Uzyskać wewnętrzny spokój i żyć w zgodzie z sobą - to prawdziwa wartość. Funty są przy tym tak śmieszne. Wydają mi się niewidoczną plamką na mapie świata. Żeby je dostrzec, trzeba użyć lupy. Ale mi po tę lupę nawet nie chce się sięgać. Po co dążyć do czegoś, co trzeba oglądać przez lupę? Są rzeczy dużo większe, których nie dostrzegamy ślęcząc z lupą w ręku nad naszą mapą świata i szukając nieodkrytego. Wystarczy się wyprostować i dotknąć samej istoty jestestwa. Dlaczego jesteśmy tak skurczeni, że trudno nam dokonać tej prostej w gruncie rzeczy sztuki? Tracimy wzrok od ciągłego patrzenia przez lupę - wskaźniki giełdowe, kupić-sprzedać, więcej, więcej, ja chcę jeszcze! Nie pytajcie po co - ja chcę jeszcze! Muszę to, muszę tamto. Jesteśmy niewolnikami samych siebie, zniewalamy się przez własne irracjonalne potrzeby. To się właśnie nazywa społeczeństwem konsumpcyjnym. A naprawdę jesteśmy śmiesznymi małymi ludzkimi kukiełkami poruszanymi sznurkami samonapędzającej się komercji. Wcześniej czy później każdy jednak czuje niepokój, że coś jest nie tak. Zagłusza go jednak kolejnymi wyzwaniami, oczywiście w tym samym kierunku - więcej, jeszcze, mieć! Potem, z osłabionym już wzrokiem, często nie jesteśmy w stanie zobaczyć tego, co najważniejsze. Bliskiej osoby, przyjaźni, miłości. Ciekawe, czy staruszek na łożu śmierci, w ostatnim błysku świadomości, widzi to wszystko? Może to jest owo światełko na końcu długiego tunelu. Wtedy człowiek widzi, jak bardzo oddalił się od ciepła i światła. Może wtedy uświadamia sobie to wszystko i płacze. Łez jednak nie widać, bo jest to płacz martwej już duszy.

piątek, 14 września 2007

TV licence

Wczoraj mieliśmy wizytę kontrolną w związku z niepłaceniem przez nas licencji telewizyjnej. Właśnie byli u nas Michał z Anetą. Zajadaliśmy w ogrodzie przyniesione przez nich lody, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zdziwiłem się trochę, ale otworzyłem. Pan przedstawił się i zapytał, czy jestem Mr Aslam. Ja na to, że Mr Aslam mieszka na Church Langley. Nie przejął się tym i upewnił się, czy nie płacimy licencji na używanie odbiornika telewizyjnego. Odparłem, że nie płacimy z powodu nieposiadania telewizora. Zapisał moje nazwisko i poprosił o umożliwienie mu dokonania wizji lokalnej. Zaprosiłem go szerokim gestem do domu. Chciał węszyć w salonie. Rzekłem do niego, żeby wchodził, ale po cichu, bo nasza koleżanka tam śpi. Wsadził więc tylko głowę i sprawdził. Poinformowałem go, że na górze są jeszcze trzy pokoje. Facet jednak podziękował i sobie poszedł.
W środę otrzymaliśmy z kolei pismo od naszego dostawcy wody. W piśmie tym przedstawiciel firmy Three Valleys Water twierdził, że mamy zaległości w płaceniu rachunków i nasze konto klienta jest puste. Wymagał natychmiastowego uregulowania należności. Były to oczywiste oszczerstwa, gdyż osobiście dokonałem przelewu 23 funtów w dniu dziewiątego sierpnia. Dzisiaj napisałem więc e-mail, w którym wyłuszczyłem szczegóły dokonanej przeze mnie płatności. Nawet się nie zdenerwowałem, bo z każdym rachunkiem tak było: i za prąd i za gaz. W angielskiej administracji panuje jeszcze większy bałagan niż w polskiej. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie, choć nie jestem oczywiście reprezentatywnie wybraną grupą przeznaczoną do badań w tym zakresie.
Wczoraj pomęczyłem trochę mój rower, bo łożysko przedniej zębatki było coraz bardziej luźne. Po moich zabiegach sytuacja nieco się poprawiła, ale odnoszę wrażenie, że to łożysko już dogorywa. Jego dni są policzone, podobnie jak całego roweru. Będę musiał go zostawić na dokonanie żywota w Anglii. W Polsce kupię sobie nowy rower. Tego zdecydowanie nie opłacałoby się zabierać ze sobą do kraju. Spróbuję pozbyć się go drogą sprzedaży bezpośredniej. Choć nie wróżę sobie zbytniego powodzenia w tego typu akcji. Nigdy nie miałem duszy handlarza. Nie jestem z tych, co to sprzedaliby własnego guru za worek srebrników.
Podczas rozmów moich z Asią przez Skype'a dowiedziałem się, że prawdopodobnie przywrócony zostanie fundusz alimentacyjny. Jest to dobra wiadomość dla nas obojga, gdyż oznaczałaby dodatkowe sto trzydzieści złotych w domowym budżecie.
Dwa dni temu zabiłem w swoim pokoju pająka. Był spory, ale nie tak duży, jak to opowiadał Tomek w Tesco. Jego relacje o walce z wielkimi włochatymi sześcionogami postawiły mi włosy na głowie, mimo że przed odjazdem Asia ogoliła mnie na zero. Ten mój też był spory. Na tyle, że najpierw go usłyszałem, a dopiero później zobaczyłem. Próbował wleźć na ścianę, ale ześlizgiwał się po tapecie. Właśnie to ześlizgiwanie usłyszałem i zatłukłem dziada kapciem. Kapcie mam z czegoś w rodzaju sztucznej gumy, więc mają pociągnięcie jak policyjna pała. Zwłoki pająka leżą ciągle na dywanie koło nocnej szafki. Nie mam odkurzacza, zatem poczekam, aż drań się rozłoży. W naszych dywanach musi żyć mnóstwo bakterii, więc nie powinno to długo trwać. Świat przyrody poradzi sobie z nim raz dwa.

poniedziałek, 10 września 2007

Asia i Igor wracają do kraju

Ponad tydzień temu podjąłem decyzję o powrocie do Polski. Było to odpowiedzią na ciągłe wahania Asi w tej materii. Nadszedł czas na męską decyzję i ją podjąłem. Asia nie była zbyt zadowolona z takiego obrotu rzeczy. Ciągle mi radziła, abym to jeszcze przemyślał. Igor był szczęśliwy, gdyż on jeden zdecydowanie chciał wracać. Spotkał się z dziećmi Adama i Izy, które powiedziały mu, że w szkole angielskiej jest głupio i wolałyby być w Polsce. Koniec końców zarezerwowałem przez internet bilety dla nich. Szczęśliwym trafem dowiedzieliśmy się, że z Harlow w czwartki i niedziele odjeżdżają autokary bezpośrednio do Olsztyna. Przewoźnikiem jest Orbis Transport. Bilety kosztowały 131 funtów. Odprowadziłem ich na Bus Station, gdzie za kwadrans jedenasta zajechał ich autokar. Trzeba było jeszcze dopłacić za dodatkowy bagaż. Dziewczyna obkupiła się przed wyjazdem jak szalona. Buty, spodnie, koszulki, bluzki, Bóg wie co jeszcze. Aż dziwne, że to wszystko zmieściło się w trzy duże torby (plus bagaż podręczny oczywiście). Pożegnaliśmy się i odjechali do pewnego miejsca w środku Europy, które jest naszym domem.
Asia była zadowolna ze swojej pracy w Churchgate Hotel. Gdy składała wypowiedzenie, kierowniczka namawiała ją, aby została. Na pożegnanie powiedziała, że gdy Asia zdecyduje się wrócić do Anglii, może zgłosić się od razu do niej do pracy. Moja połowica ma nadzieję, że wytrwam tu dłużej niż do grudnia i przyjedzie do mnie po egzaminach sesji zimowej. Na ostatni semestr mogłaby wziąć indywidualny tok nauczania. Rozmawiała w tej sprawie z panią dziekan jeszcze przed przyjazdem do Anglii.
W tej chwili Asia z Igorem powinni być już w Olsztynie. Po szóstej rano dostałem sms-a, że są w Polsce. Teraz oczekuję na sygnał, że dotarli do domu.
Dzisiaj wręczę Scott'owi prośbę o dwutygodniowy urlop począwszy od 19 października. Poleciałbym do Polski. Mogą być jednak problemy, gdyż w tym czasie na urlopie w swoim rodzinnym Hongkongu będzie Kelvin. Podobno także Iza ma zaplanowany wypoczynek w tym okresie. Wraca jutro, więc zorientuję się, jak sprawy stoją.
Tak do końca nie jestem przekonany o swoim rychłym powrocie do kraju. Zmienia się to w zależności od nastroju. Najbardziej szkoda mi mojego tenisa w Polsce. Tutaj nie bardzo mogę sobie pograć. Po takiej grze trzeba by iść do pracy na całą noc, czego zbyt długo bym nie wytrzymał. A znowu granie tylko w dni wolne mija się z celem. Zresztą, szczerze mówiąc, jakoś nie mam ochoty na granie.

środa, 29 sierpnia 2007

Maska przeciw kurzowi

Minął kolejny tydzień i zaczęło się kolejne wolne. Asia ciągle nie może się zdecydować, czy wracać do Polski, czy nie. Właśnie wróciliśmy z zakupów. Ich głównym celem było nabycie dla Asi maski zapobiegającej wdychaniu kurzu podczas pracy w hotelu. Mamy nadzieję, że to w jakimś stopniu pomoże ograniczyć niekorzystne skutki alergii na roztocza kurzu domowego. Jutro nowy sprzęt zostanie wypróbowany, jako że w tym tygodniu Asia ma wyjątkowo aż pięć dni roboczych. Przy okazji zaszliśmy do restauracji Ortega i wypełniliśmy formularz aplikacyjny. Sezon się kończy i teoretycznie szanse na pracę wzrastają.
W niedzielę złapałem kolejną gumę w drodze do pracy. Przypiąłem rower do płotu przy wieży zegarowej i pobiegłem do pracy. Spóźniłem się cztery minuty, więc czas był niezły. Byłem spocony jak szczur, ale zadowolony z siebie. Na moim dziale zaczęła się wymiana lodówek. Teraz korzystam z tymczasowych. Jest w nich mniej miejsca, ale dostawy się nie zmniejszyły. Efektem jest duża ilość mięsa w lodówce w magazynie. Taka polityka, mówi się trudno. Póki co nie jestem we władzach Tesco, więc nie mam specjalnego wpływu na decyzje w sprawie dostaw. Mam tylko nadzieję, że w piątek wieczorem, kiedy zjawię sie ponownie w pracy, wszystko będzie już gotowe. Nie lubię bałaganu. Czuję wtedy dyskomfort psychiczny i źle mi się pracuje.
W tym tygodniu nastały pogodne dni. Słońce przygrzewa przyjemnie, co się tego lata zdarzało rzadko.
W związku z przyjazdem Igora musimy zreorganizować nasze spanie. Kiedy pracuję, nie ma problemu. Idę do pracy na noc, wtedy Igor i Asia sobie śpią. Wracam, myję się i przed ósmą ja się kładę zamiast Igora, który o tej porze nigdy już nie śpi. Dzisiaj jednak nie pracuję i w drodze decyzji administracyjnej uznaliśmy, że Igor będzie spał na podłodze. Żadna ze stron nie wniosła sprzeciwu. Umościmy mu posłanie i będzie miał wygodnie, tym bardziej, że wykładzina na podłodze jest miękka i gruba. Gdy zdecydujemy się tu wszyscy zostać na dłużej, trzeba będzie nabyć materac. Na razie i tak wszystko ma charakter tymczasowy.

sobota, 25 sierpnia 2007

Podróż do Birmingham po Igora

Wczorajszej nocy wyszliśmy z domu wpół do jedenastej i odbyliśmy półgodzinny spacer na dworzec autobusowy. Tam poczekaliśmy dłuższą chwilę i dwadzieścia po jedenastej wsiedliśmy do autobusu linii 510, który pomyślnie zawiózł nas na lotnisko Stansted. Znaleźliśmy się tam o północy. Odebraliśmy zarezerwowany wcześniej bilet na podróż do Birmingham i kręciliśmy się po lotnisku i jego okolicy. W końcu autobus National Express o numerze 777 podjechał na stanowisko 19. Kierowca sprawdził nasz bilet i weszliśmy do środka. Tu autobus prezentował się znakomicie. Siedzenia skórzane, stan idealny. Wszystko w tonacji czarno-szarej. Dokładnie o pierwszej ruszyliśmy. Wtedy zorientowałem się, że na monitorze widocznym dla pasażerów jest obraz z kamery umieszczonej z przodu autobusu. Tym samym widzieliśmy na monitorze drogę z pozycji kierowcy. Wrażenie dość niesamowite.
Autobus był prawie pusty. Trasę prawie dwustukilometrową pokonaliśmy sprawnie i za dwadzieścia czwarta wysiadaliśmy na lotnisku w Birmingham. Odnaleźlismy halę przylotów i zasiedliśmy w oczekiwaniu na samolot z Warszawy. Planowany przylot - ósma piętnaście. Chcieliśmy popatrzeć na startujące i lądujące samoloty, ale było ciemno i niewiele było widać.
Nie zaopatrzyliśmy się w kanapki na drogę, więc jeszcze w Stansted kupiliśmy cukierki. Zajadliśmy je teraz równo. Po niedługim czasie odczuliśmy potrzebę napicia się herbaty. Oczywiście ceny na lotnisku są kosmiczne, ale trudno. Kupiłem dwie duże herbaty, co kosztowało trzy i pół funta. Wypiliśmy je ze smakiem i posiedzieliśmy chwilę w resturacyjce. Mieliśmy już dość cukierków i zaczęliśmy rozglądać się za czymś bardziej konkretnym. Na piętrze wypatrzyliśmy Burger King i tam też skierowaliśmy nasze kroki. Zamówiłem dwa cheeseburgery z jajkiem (trzy funty sztuka). Przygotowano je szybko i już po chwili konsumowaliśmy je zadowoleni. Nawet zrobiliśmy sobie zdjęcie dla uczczenia tego momentu. O dziwo ten posiłek nasycił mój głód. Robiło się już widno i można było dostrzec lądujące i startujące samoloty. Kilkanaście minut syciliśmy oczy tym rzadkim dla nas widokiem. Potem wróciliśmy do poczekalni i tam już dosiedzieliśmy do przylotu aeroplanu ze stolicy Polski.
Asia bardzo niepokoiła się o szczęśliwe lądowanie. Zatem gdy na tablicy pojawił się komunikat, że samolot wylądował, odetchnęła z widoczną ulgą. Kolejne pół godziny pasażerowie przechodzili kontrolę i odbierali bagaż. W końcu wyłonili się w składzie: Michał z żoną Pszczołą, ich córka, Igor i mama Pszczoły. Przywitaliśmy się i wyszliśmy z hali. Tu niektórzy zapalili papierosy i pogadaliśmy sobie chwilę. Następnie oni odjechali samochodem Arka, przyjaciela siostry Pszczoły, czyli Sylwii. My zaś udaliśmy się do miejsca odjazdu naszego autobusu w drogę powrotną na Stansted. Mieliśmy prawie godzinę. Autobus spóźnił się trzy minuty. Wpakowaliśmy się do niego zadowoleni. Niestety droga powrotna trwała dłużej, czyli trzy i pół godziny. Na lotnisku Stansted byliśmy zgodnie z planem dwadzieścia pięć minut po pierwszej. Chwilę poczekaliśmy na 510 i niebawem byliśmy w Harlow. Zrobiłem jeszcze szybkie zakupy w Tesco Metro i pojechaliśmy do domu. Zjadłem szybko co było pod ręką i położyłem się nareszcie spać.
Niestety, o dziewiątej musiałem już wstać i zbierać się do pracy. Nie było tak źle, jak myślałem. Ale po powrocie do domu położyłem się przed ósmą, a wstałem o siódmej wieczorem. Nareszcie zregenerowałem się i dziś ruszę do pracy z nową energią.

czwartek, 23 sierpnia 2007

Birmingham tuż, tuż

Asia znowu ma zapalnie swojej zatoki klinowej. W związku z tym poszliśmy wczoraj do przychodni i zarejestrowaliśmy ją. Obyło się bez problemów, bo dziewczyna ma już numer ubezpieczenia. Udało nam się zapisać do lekarza na czwartą pięćdziesiąt. Poszliśmy do domu coś zjeść i wróciliśmy do przychodni o odpowiedniej porze. W poczekalni jest tablica elektroniczna, na której wyświetlane są nazwiska pacjentów i numery pokoi, do których mają iść. Zasiedliśmy zatem wygodnie i czekaliśmy na nazwisko Asi. Po czterdziestu minutach stwierdziliśmy, że coś jest nie tak. Podszedłem do punktu obsługi wyjaśnić sytuację. Okazało się, że należało zgłosić w tymże punkcie naszą obecność. Po kolejnych dwudziestu minutach doczekaliśmy się elektronicznego wywołania. Weszliśmy do gabinetu niejakiej dr Jones. Tu przedstawiłem w skrócie historię choroby pacjenta i zaproponowałem leczenie antybiotykami. Pani doktor była zgodna i wypisała receptę na odpowiednie leki. Następnie poszliśmy do domu, bo oczywiście nie wzięliśmy pieniędzy na lekarstwa.
Już wiedzieliśmy, że spóźnimy się na spotkanie z poznanymi przez internet Polakami z Harlow, Izą i Adamem. Iza znalazła przypadkowo mój blog i napisała do mnie na gadu-gadu. Tym sposobem dowiedzieliśmy się, że mieszka tu para, która ma dzieci. Chodzą one do Stewards School w Harlow. My ze względu na Igora potrzebujemy informacji o szkołach, więc umówiliśmy się na pogawędkę u nich w domu.
Byliśmy już za Lidlem, kiedy przejeżdżający samochód zatrąbił znacząco i zjechał koło nas z głównej drogi. Był to Adam, który jakimś cudem domyślił się, że my to my. Zabrał nas więc w dalszą drogę samochodem. Po chwili byliśmy na miejscu.
Adam i Iza zajmują mieszkanie zastępcze, jako że czekają na lokum od władz miasta. Warunki mają lepsze niż w naszym obecnym domu. Mniej wilgoci, w łazienkach i toalecie kafelki, a nie wykładziny jak u nas. Fajnie się rozmawiało. Oboje są szczerzy i otwarci. Ich dzieci nie było, ale Igor na pewno zyska dobrego kolegę. Jeśli tylko się tu zaaklimatyzuje, powinno być w porządku przynajmniej w tej kwestii. Adam pracuje jako kierowca autobusu miejskiego, natomiast Iza poszukuje pracy. Jest jej trudno, podobnie jak Asi, bo nie zna komunikatywnie języka. Ale grunt się nie poddawać, to zwykle w życiu skutkuje.
Dzisiaj obudziłem się koło czwartej rano i już nie zasnąłem. Wstałem zatem i zasiadłem do internetu. Jutro rano przylatuje Igor pod opieką Michała (brata Asi) i Pszczoły (jego żony). Musimy odebrać go z lotniska w Birmingham. Dlatego też zarezerwowałem bilety dla naszej trójki na autobus na trasie Stansted Airport - Birmingham Airport. W sumie wyniosło to 57,5 funta. Wyjazd mamy o pierwszej w nocy. Musimy jednak wcześniej dostać się z Harlow na Stansted. Jeździ tam autobus linii 510. Ostatni kurs jest dwadzieścia po jedenastej i o tej właśnie godzinie dziś wieczorem wyruszamy. Na Stansted będziemy przed północą. Będzie zatem czas na odebranie biletu i zorientowanie się o miejscu odjazdu do Birmingham. Ściśle mówiąc, nie dojedziemy do samego Birmingham, jako że lotnisko jest poza miastem od strony wschodniej, z której nadjedziemy. Będziemy tam przed czwartą nad ranem. Samolot z Igorem na pokładzie ma przylecieć o ósmej, więc poczekamy sobie kilka godzin. Przed dziesiątą mamy powrotny kurs na Stansted. Jest to nasza pierwsza poważna wyprawa po Anglii.
Poważnie zastanawiamy się, co robić. Jeśli nie znikną problemy zdrowotne Asi, wróci ona z Igorem we wrześniu do Polski. Wtedy ja popracowałbym do końca listopada (wtedy najwcześniej możemy wypowiedzieć umowę o mieszkanie) i też bym wrócił. Chyba, że zdecydowalibyśmy o moim dłuższym pobycie. Ważne jest jeszcze przystosowanie się Igora do nowych warunków. Nie można przecież trzymać go tu wbrew jego woli. Poczekamy, zobaczymy. Ja jestem nastawiony pozytywnie do każdego wariantu.
Za oknem znowu zaczęło intensywnie padać. Pogoda tego lata nie dopisuje. Podobno zeszłe lata były pod tym względem lepsze. Ewentualny powrót do Polski byłby dla mnie niekorzystny tylko z dwóch powodów: zarobków i internetu. Tu jestem w stanie odłożyć ok. trzy i pół tysiąca złotych miesięcznie. Z kolei za internet płacę praktycznie te same pieniądze co w Polsce, tyle że łącze jest szesnastokrotnie szybsze.

sobota, 18 sierpnia 2007

Walka o pracę trwa

Przed chwilą przyjechała swoim Matizem Kaśka z Tesco i zabrała Asię, Andrzeja i jego Kaśkę do restauracji, w której potrzebują pracowników. Mają składać aplikacje o przyjęcie do pracy. Tutaj każda firma ma swój własny formularz aplikacyjny. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Dziewczyna Andrzeja i Asia pracowałyby razem i raźniej byłoby im dojeżdżać na rowerach. Ta restauracja jest mniej w takiej samej odległości od domu jak Tesco, czyli około cztery kilometry.
Ja ściągnąłem wczoraj film "Ultimatum Bourne'a", ale nie mogę znaleźć pasujących napisów. Niedawno zlikwidowany został portal "Napisy.org" i teraz jest trochę więcej problemów z wyszukaniem odpowiednich napisów do filmów. Właściwie miałem ściągnąć "Tożsamość Bourne'a", ale przez pomyłkę zrobiłem coś innego.
Ostatnia noc stała pod znakiem wytężonej pracy. Takiej dostawy mięsa jeszcze nie było. Ledwo się wyrobiłem. Ryby rozłożył Chińczyk, a za panierki wzięła się menedżerka Elen już po godzinie siódmej. Taka zaangażowana. Dzisiaj już powinno być normalnie.
W najbliższy czwartek jedziemy do Lidki, która pracuje niedaleko Birmingham. W piątek rano przylatuje Igor z bratem Asi. Odbierzemy go z lotniska w Birmingham. Przy okazji zobaczymy jak radzi sobie siostra Afuli i jej przyszły mąż Andrzej. Nie zabawimy u nich długo, gdyż w piątek idę do pracy, jak zwykle na dwudziestą drugą.
Asia dostała wypłatę za kolejny tydzień pracy (czyli za dwa dni). Przy okazji wiemy, ile na rękę dostaje osoba zarabiająca w Anglii najniższą krajową. Jest to 4,18 funta na godzinę, czyli wg aktualnego średniego kursu NBP - 23,5 zł. Po uwzględnieniu numeru ubezpieczenia, który Asia już podała pracodawcy, będzie to trochę więcej. Tym samym łatwo obliczyć najniższą pensję netto w Wielkiej Brytanii. Otóż wynosi ona 725 funtów netto miesięcznie, czyli 4075 złotych.

środa, 15 sierpnia 2007

Biurko pod komputer

Minął kolejny tydzień i znowu mam wolne. Czas leci coraz szybciej. Mała weryfikacja odległości do pracy: mam tam ponad cztery kilometry, a nie trzy i pół, jak wcześniej pisałem. Zawsze jadę na złamanie karku i przyjeżdżam do pracy spocony. Ostatnio wyszedłem trochę wcześniej, żeby jechać wolniej, ale to nie zdało egzaminu. Ja nie mogę jechać powoli na rowerze. Denerwuje mnie to i zaraz przyspieszam.
Wczoraj rano miałem jechać z Asią na rozmowę o pracę do restauracji John Barleycorn na Treshers Bush. Znajduje się ona poza Harlow, około pięć kilometrów od naszego domu. Jednak pogoda była fatalna i stwierdziliśmy, że jesienią i zimą ciężko byłoby z dojazdami. Autobusy tam nie jeżdżą i koniec końców zrezygnowaliśmy.
Jest informacja od Sikora. Pracuje w piekarni w Nottingham i zarabia 1200 funtów miesięcznie. Pracuje po dziesięć godzin dziennie i mówi, że jest ciężko. Ale zarobek niezły, lepszy niż w Tesco. Ja mam nadzieję, że we wrześniu dostanę wyrównanie za nadpłaconą składkę ubezpieczeniową. No i nareszcie nie będą mi ściągali pieniędzy za hostel. Wyjdziemy na prostą z pieniędzmi, a szczególnie Andrzej, któremu pieniędzy starcza na styk.
Za chwilę Asia i Kaśka jadą na zakupy. Mi się nie chce, wystarczy mi pięć nocy pod rząd w Tesco. Właśnie weszła do pokoju i prezentuje mi obfitą listę zakupów. Niby niczego nie potrzebujemy, ale jak się jedzie do sklepu, zawsze coś do kupienia się znajdzie.
Michał z Anetą przeprowadzili się do nowego mieszkania. W związku z tym zostawili nam bardzo wygodny i praktyczny metalowy stolik pod komputer oraz dwa plastikowe krzesła ogrodowe. Wszystko w bardzo dobrym stanie. Planuję też kupić od Marcina, oczywiście z Tesco, rower dla Asi za dwie dychy. Afula ostatnio zaszalała i kupiła okazyjnie patelnię za dwa i pół funta. I to z przykrywką!
Nasza współlokatorka Ania poleciała w poniedziałek do Polski. Nam się z kolei na razie nie spieszy. Tym bardziej, że Asia nie ma jeszcze stałej pracy, a jak już ją znajdzie, będziemy musieli zgrać urlopy na taki poważny wyjazd. Ale to jest na potem. Najsamprzód trzeba tu się jako tako urządzić, a dopiero później rozbijać po świecie.

środa, 8 sierpnia 2007

Sikor odjechał

Dzisiaj zacząłem swój weekend, czyli mam dwa wolne dni od pracy. Obejrzeliśmy właśnie film "Czas surferów". Był średni. Muszę ściągnąć jakiś dobry film, którego nie oglądałem. Ale ponieważ go nie oglądałem, nie wiem, czy będzie dobry. Bo z polecaniem filmów jest bardzo różnie.
Asia idzie do pracy na weekend do swojego Churchgate Hotel. Ale pracując na telefon, od czasu do czasu, nie zarobi się wiele. Czekamy na odpowiedź od firmy DX.
W poniedziałek przybyli do Tesco nowi pracownicy z Polski w liczbie czterech. Zostali przysłani z Centrum Rekrutacyjnego Tesco w Krakowie. Dwóch poszło do Church Langley, a dwóch do nas. Jeden pracuje w magazynie, a drugi przy rozkładaniu chleba. A naszych dziewczyn łobuzy nie przyjęli.
Asia myśli o przemieszczeniu się do Lichfield. Jest to miasteczko, w którym pracuje teraz jej siostra Lidka. Jest podobno bardzo ładne, jest sporo pracy i wynajęcie mieszkania jest znacznie tańsze niż w Harlow. Otworzyli tam właśnie Tesco i mógłbym próbować się tam przenieść. Może to i dobry pomysł. Ale najpierw musi dojrzeć, podobnie jak sprawa w urzędzie musi swoje odleżeć, żeby nabrać właściwej wagi.
Nareszcie rower jest sprawny. Przyjemna jest przejażdżka przed pracą. Wyjeżdżam za piętnaście dziesiąta i jadę ciemnymi ścieżkami rowerowymi, gdyż są oświetlone raczej skąpo. Czasami trafi się człowiek z psem, ale z reguły jest pusto i można rozwinąć sporą prędkość. Jeszcze gdyby nie było przejazdów przez ulice, można by mknąć bez ograniczeń. Droga do pracy ma około trzy i pół kilometra, ale wydaje się teraz znacznie krótsza. Po dwóch i pół miesiącach pracy wszystko wydaje się swojskie i zwyczajne. Czuję się jakbym pracował tu od dawna i nie odczuwam żadnej obcości czy wyalienowania. Nie dokucza mi również nostalgia związana z tęsknotą za ojczyzną. Tak to wszystko przewidziałem i czułem. Dobrze jest podejmować takie decyzje w dojrzałym wieku, gdy człowiek nie jest rozchwiany jak nastolatek.
W naszym domu na Spinning Wheel Mead zaszła mała zmiana. Nie ma już kolegi Andrzeja, czyli Sikora. Pojechał na weekend do pracy do swoich kumpli. Nie wiemy nawet do jakiej miejscowości. W piątek spakował walizkę i pojechał. Miał wrócić w poniedziałek nad ranem, ale nie przyjechał. Pewnie trafiła mu się lepsza praca niż tu w Harlow. Rozwiązał się zatem pewien problem, bo nasza współlokatorka Ania nie cierpiała go od samego początku. Zostały po nim tylko buty, które kupił do pracy w Harlow. To widomy znak, że nas jeszcze nawiedzi.

sobota, 4 sierpnia 2007

Internet działa

Nareszcie mam internet. Łącze szerokopasmowe o szybkości maksymalnej 2 MB na sekundę. A to wszystko za 10 funtów miesięcznie, czyli 56 złotych. Ale co się namęczyłem, to moje. Jak już zainstalowałem angielską wersję Windowsa XP, płyta instalacyjna Virgin'a zadziałała. Kiedy jednak przyszło do wpisania hasła i PIN-u, wystąpił błąd. Zdenerwowałem się ponownie i pobiegłem na stację benzynową doładować telefon. Zadzwoniłem do mojego dostawcy internetu. Po weryfikacji mojej osoby wyłuszczyłem w czym problem. Facet na chwilę mnie przeprosił i za chwilę powiedział, że już powinno być dobrze. Podziękowałem i faktycznie hasło i PIN przeszły. Na kolejnych etapach instalacji znowu pojawił sie błąd. Zadzwoniłem ponownie. Zanim się dogadałem, o co chodzi, znowu minęły długie minuty. W końcu kazano mi wyłączyć modem i za chwilę włączyć ponownie. Po tym zabiegu rzeczywiście miałem już połączenie z siecią. Rozmowy te kosztowały mnie siedem i pół funta. Ale nic to, skutek jest dobry.
Wczoraj podłączyli też internet Andrzejowi. Oczywiście nie wszystko działało od razu. Dzisiaj od rana dzwonił do Virgin'a. Okazało się, że płyta instalacyjna nie jest kompatybilna z jego Windows Vista Home Basic. Ostatecznie udało mu się załączyć internet po wydzwonieniu dziesięciu funtów. Jest już zadowolony i siedzi cały dzień przy komputerze. Ciekawe, jak dzisiaj będzie mu się pracowało całą noc po nieprzespanym dniu.
Dzisiaj w nocy było zwarcie instalacji elektrycznej u nas w Tesco. Musieliśmy wyjść na zewnątrz i sterczeć na dworze przez godzinę. Przez to musieliśmy zostać godzinę dłużej, żeby skończyć swoją robotę. A myśleliśmy, że zwolnią nas wcześniej do domu. Naiwni!
Asia ma duże wahania w związku z decyzją: zostać na dłużej czy wracać. Na razie szukamy dla niej pracy, bo to sprzątanie w hotelu jest jak na razie na dwa dni w tygodniu. Wysyłamy w poniedziałek list z CV w związku z pracą przy sortowaniu poczty w firmie DX. Diabli wiedzą, co to za firma, ale to w tej chwili nieważne. Stawka godzinowa to 6,58 na godzinę. Warto zatem próbować.

niedziela, 29 lipca 2007

Batalia o internet

Batalia o internet trwa. Walczę teraz o zdobycie angielskiej wersji Wndows XP. Michał z Tesco ściąga mi ją Torrentem. Poza tym pytałem ludzi w pracy. Radżan obiecał, że zapyta swojego kolegę. Może coś w końcu wskóram. Jutro ponownie jadę do centrum i przy okazji będę dzwonił z Jobcentre na infolinię Virgin'a. Znalazłem numer, na który należy dzwonić w razie kłopotów z internetem spowodowanych przyczynami niezależnymi od dostawcy. Czyli na przykład polskim Windowsem. Małymi literkami napisano, że koszt połączenia to jeden funt za minutę plus dziesięć pensów koszt połączenia. Normalne infolinie są bezpłatne, ale tylko z telefonów stacjonarnych. Cwane bestie, ale nie ze mną te numery, Bruner. Ewa z Tesco też miała swojego czasu problemy z internetem z Virgin'a. Poradziła mi, żebym zablokował konto bankowe (Virgin pobiera opłaty prosto z konta klienta - jest to tzw. Direct Debit). Podobnież wtedy stają się od razu bardzo pomocni w rozwiązywaniu problemów swoich klientów. Jeżeli jutro będą mnie zbywali, zagrożę im zerwaniem umowy. Nie byłoby to dla mnie zbyt korzystne, gdyż pobrali mi już z konta dwadzieścia pięć funtów za instalację internetu. Ale postraszyć zawsze można.
We wtorek jadę z Asią do Churchgate Hotel na przeszkolenie do pracy. W końcu dziewczyna sobie zarobi. Co prawda nie będzie to cały etat, ale zawsze coś. Tylko te jej zatoki. Ciągle boli ją głowa, a pracować w takiej formie nie jest przyjemnie. W ogóle pracować nie jest przyjemnie, a tu jeszcze bóle jakoweś.
Po dwóch miesiącach pracy nareszcie czuję, że wprawiłem się w swoich czynnościach służbowych. Wczorajszej nocy zrobiłem wszystko sam i o szóstej piętnaście poszedłem do magazynu pomagać Michałowi. Pierwsza sobota, którą przepracowałem na dziale bez niczyjej pomocy.
Dzisiaj w końcu Marek zmobilizował mnie sms-em, żebym zadzwonił do mamy. Skorzystałem z telefonu Asi, bo mój ma uszkodzony mikrofon i nikt mnie nie słyszy. Sikor znalazł program do rozmów przez internet na telefony stacjonarne całkowicie za darmo. Tym bardziej czekamy zatem na internet. Ale co za kraj! Nikt nie ma kopii Windowsa na płycie CD. W Polsce nie byłoby z tym problemu. A tu proszę, wszyscy kupują komputery i od razu mają oryginalny Windows w zestawie. Dostaję do tego płytę, która nie zawiera normalnej instalacji systemu, tylko zapewnia powrót do stanu początkowego. Więc lipa, trzeba kombinować, żeby dostać normalną, poczciwą, piracką kopię Windowsa. Najdziwniejsze jest to, że po połączeniu modemu z komputerem sieć LAN jest aktywna i nastepuje przesył pakietów w sieci. Również po wpisaniu komendy ping i adresu dowolnej strony internetowej nastepuję odpowiedź z serwera. Nie wiem zatem, w czym rzecz. Koniec końców w mijającym tygodniu dokonałem czterech formatowań dysku twardego. Jak zdobędę angielski Windows, nastąpi piąte formatowanie. Tylko czy to pomoże?
Jutro idziemy do szkoły St. Mark's załatwiać Igorowi dalszy ciąg edukacji. Byliśmy już tam w czwartek, ale dyrektor był na urlopie. Również jutro będę płacił za mieszkanie, podatek lokalny i za gaz. Andrzej spłukał się kupując komputer i odda mi pieniądze po wypłacie, czyli dziesiątego sierpnia. Ciekawe, ile otrzymamy po podwyżce? Pewnie trochę więcej, niż w Polsce.
Asia nie jest pewna, na jak długo chciałaby zabawić w Anglii. Jeśli o mnie chodzi, mógłbym mieszkać tu długie lata. Ale jak trzeba będzie wracać, to się wróci. Umiem się dostosować, bo tylko wtedy w przyrodzie można przeżyć.
Poza tym ostatnimi dniami walczyłem z dętką rowerową. Przebiłem ją w niedzielę tydzień temu. Skleiłem raz, napompowałem i powietrze od razu zeszło. Mówię, co jest? Pojechałem do pracy na rowerze Kaśki, dziewczyny Andrzeja. Na drugi dzień wyjąłem dętkę z oponu, patrzę, znowu dziura. Skleiłem dętkę w innym miejscu, czy co? No nic, skleiłem ponownie. Przed pracą pompuję koło, znowu powietrze schodzi schodzi. Akurat był Michał i zaproponował podwiezienie samochodem. Zabraliśmy się zatem z Andrzejem. Dzisiaj znowu namierzyłem dziurę i zachodziłem w głowę, skąd się wzięła? Zacząłem badać oponę od wewnątrz i znalazłem kolec wbity prostopadle i prawie niewidoczny z zewnątrz. Usunąłem go i mam nadzieję, że dzisiaj już pojadę do Tesco swoim rowerem. Nawet dochodziło do tego, że oskarżałem pompkę o wadliwe działanie. Ale sprawa jest chyba zakończona.

piątek, 27 lipca 2007

NIN dla Asi

Wiele się wydarzyło od moich ostatnich zapisków. Przede wszystkim byłem z Asią na spotkaniu w sprawie NI Number. Było to we wtorek. Nie mieliśmy ze sobą dowodu zamieszkania, który jest jednym z wymaganych dokumentów. Zadzwoniłem zatem do Jobcentre w Hatfield i zapytałem, co robić. Radzili zabrać rachunek za gaz lub prąd, na którym figuruje nazwisko Asi. Niestety nie figuruje ona na żadnym rachunku, w związku z czym zapytałem o przełożenie spotkania. Kolejny zaproponowany termin to szesnasty sierpnia. Zdecydowałem, że spróbujemy zdążyć. O dziewiątej rano zameldowałem się w agencji Future Let z pytaniem, co z umową o wynajem mieszkania, na której miała już figurować Asia. Oni na to, że jutro przyślą nam pocztą. Ja na to, że potrzebuję tego dokumentu teraz, bo za półtorej godziny musimy być w Hatfield na wspomnianym wyżej spotkaniu. Zaproponowano mi, że wyślą poświadczenie zamieszkania Asi do Hatfield faksem za godzinę. Zgodziłem się i pojechałem do domu na złamanie karku, bo robiło się coraz później. Wpadłem do domu i powiedziałem Asi, że odpowiedni dokument będzie już czekał na nas w Hatfield. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Tam się okazało, że autobus do Hatfield odjeżdża o dziesiątej. Już wiedzieliśmy, że na pewno się spóźnimy. W piśmie zapraszającym na to spotkanie straszyli, że nieprzybycie na spotkanie w terminie może skutkować nieprzyjęciem petenta i koniecznością ponownego umawiania się na spotkanie.
Dojechaliśmy na miejsce dziesięć po jedenastej, a spotkanie było wyznaczone na wpół do jedenastej. Nie zrażeni tym faktem pomaszerowaliśmy do budynku Jobcentre, który znajduje się zaraz przy dworcu. Nie robiono nam żadnych problemów i wkrótce miła urzędniczka wypełniła wymagane druki. Nie wiem, czy faks z agencji dotarł do urzędu. Za dowód adresu wystarczył im list, który Asia otrzymała z Tesco w związku ze złożoną tam aplikacją w sprawie pracy. List ten był jednocześnie dowodem aktywnego poszukiwania pracy, co też było wymagane. Wszystko poszło sprawnie i wkrótce byliśmy z powrotem na dworcu czekając na autobus do Harlow.
W środę z kolei przypadał dzień instalacji internetu. Przyszedł facet z Vigin Media i przeciągnął kable z gniazdka TV na dole do mojego pokoju na piętrze. Poprowadził ten kabel na zewnątrz domu i przewiercił na wylot ścianę domu na wysokości sypialni. Dał mi modem i płytę instalacyjną. Zasiadłem, żeby sobie wszystko zainstalować i cieszyć się netem, ale nie było mi to dane. Po odpaleniu CD pojawił się komunikat, że język, w jakim jest skonfigurowany mój Windows jest niezgodny z językiem oprogramowania znajdującego się na płycie Virgin'a. I zaczęły się kombinacje. Sformatowałem jeszcze raz dysk i od nowa zainstalowałem Windowsa. Nie pomogło. Zadzwoniłem do Michała, który dał mi parę rad. To też nie pomogło. Połączenie lokalne jest, ale nie można korzystać z internetu. Cudowałem cały dzień, aż o dwudziestej padłem spać. Wcześniej całą noc byłem w pracy, a potem czekałem na instalację internetu. Następnie walczyłem z Windowsem. Stąd moje wycieńczenie i wczesne pójście spać.
Następnego dnia zacząłem walkę na nowo, ale z podobnym skutkiem. Zacząłem zatem pytać o angielską wersję Windows. Nikt jej nie ma na płycie. Michał zaczął ją ściągać przez internet. Asia tymczasem dowiedziała się od Lidki, która pracuje niedaleko Birmingham, że oni posiadają potrzebny mi system na płycie. Zobowiązaliśmy ją, aby jej Andrzej nagrał to na płytę i przysłał nam do Harlow pocztą. To też potrwa kilka dni niestety, tym bardziej że weekend za pasem. Ale cóż robić, taki los.
W międzyczasie męczyłem Virgin'a telefonami, które wykonywałem z Jobcentre. Stamtąd dzwoni się za darmo, więc trzeba korzystać. Nic z tego nie wynikło. Ciągle byłem odsyłany pod inne numery, aż miałem dość i zaniechałem dzwonienia. Zresztą doczytałem się, że moga pomóc w przypadku, gdy dostarczony przez nich sprzęt jest niesprawny. Więc skoro to mój Windows nie działa z ich płytą, to jest mój problem. Co prawda w takim przypadku podany jest numer, pod który można dzwonić, ale opłata za minutę połączenia wynosi 1 funta plus dziesięć pensów na połączenie. Trzeba będzie znowu jechać do Jobcentre, ale już nie mam dzisiaj siły na to wszystko.
Do Asi zadzwonili dzisiaj z Churchgate Hotel, gdzie byliśmy w zeszłym tygodniu na rozmowie w sprawie pracy. W najbliższy wtorek ma się stawić na szkolenie. Jest więc dobrze, ale Asię nęka zapalenie zatok, wywołane jej alergią na roztocza kurzu domowego i grzyby. A jest tu tego niemało. W poniedziałek kupiłem płyn do usuwania grzybów i na razie jakoś to wygląda. Zobaczymy, na ile to będzie skuteczne. Asia jest zrozpaczona, bo w perspektywie ma sprzątanie w hotelu, a tu zapalenie zatok. Dziewczyna łyka antybiotyki i mamy nadzieję na rychłą poprawę.
Ja tak nakombinowałem w Wndowsie, że teraz nawet drogą radiową nie mogę złapać sieci. Chyba znowu muszę sformatować dysk. Asia straciła już przez to część swoich kontaktów na Gadu-Gadu, gdyż nie dokonywała na bieżąco eksportu kontaktów na serwer GG. Pozostaje czekać na angielski Windows, a to potrwa kilka dni.