niedziela, 18 lipca 2010

Koszalin

Środa była dniem przerwy w naszych wojażach. Tego też dnia odebrałem z warsztatu swój samochód. Były problemy z ładowaniem akumulatora (zbyt duże napięcie ładowania) i stwierdziłem, ze trzeba to zrobić przed dłuższymi podróżami. Oczywiście, żeby nie było za wygodnie, samochód zostawiłem w warsztacie jeszcze przed wyjazdem do Krakowa. Mechanicy nie mogli dojść do przyczyny usterki. Ostatecznie okazało się, że w samochodzie był inny niż powinien alternator. Wymienili go, a przy okazji także świece i przewody wysokiego napięcia. Doliczyli robociznę i wyszło do zapłaty 900 zł. Myślałem, że szlag mnie trafi na miejscu. Ale co było robić? Poćwiczyłem soczystą łacinę, a potem poszedłem i zapłaciłem. Wieczorem jeszcze machnąłem trening siłowy, a następnego dnia był wyjazd do Koszalina. Najpierw jednak musieliśmy wydrukować dokumenty do wysłania w związku z pracą Asi. Zrobiliśmy to u Jowity na Knosały i nareszcie wyruszyliśmy. Zajechałem jeszcze na stację, żeby uzupełnić olej silnikowy. Kupiłem go na małej stacji Orlenu na Sielskiej. Chciałem go od razu wlać gdzie trzeba, ale mnie przeganno z terenu stacji. Obowiązuje tam zakaz postoju. Zjechałem zatem kawałek dalej z Sielskiej i zacząłem mocować się z korkiem wlewu oleju. Nie było to łatwe zadanie. W końcu używałem narzędzia, czyli znalezionego opodal kamienia i to okazało się nad wyraz skuteczne. Wlałem cały zakupiony litr płynu i mogliśmy w końcu bez przeszkód opuścić nasze miasto. Dochodziła godzina dwunasta.
W Koszalinie byliśmy wpół do szóstej. Liczyłem, że będziemy dużo wcześniej. Do Gdańska jechało się nad wyraz sprawnie. Obwodnicą objechaliśmy miasto i przy wyjeździe na drogę krajową nr 6 zaczął się korek. Od tej pory tempo jazdy wyraźnie siadło. Niestety, krajowa szóstka prowadzi przez mnóstwo miejscowości, z ograniczeniem prędkości do 50 km/h. Starałęm się jechać wtedy sześćdziesiątką, ale i to nie zdało egzaminu. Stało się tak z powodu fotoradaru ustawionego w miejscowości Kobylnica. Zrobiono mi zdjęcie przy czerwonym fleszu. Jeszcze się łudziłem, że nic mi nie przyślą, ale w końcu dostałem przesyłkę oznaczającą 100 zł kary. Zmierzona prędkość to 63 km/h, czyli niesamowity pęd zagrażający życiu przynajmniej połowie ludności województwa zachodniopomorskiego.
Mimo tych przeszkód dotarliśmy w końcu do Koszalina. Trafiłem bez problemu pod mieszkanie Placka. Już wisiał w oknie i coś tam krzyczał. Po chwili siedzieliśmy przy stole i pałaszowaliśmy obiad.
Następnego dnia przygotowywaliśmy się do grilla na działce. Aneta była w pracy, więc czekaliśmy na nią cierpliwie. Na obiad pojechaliśmy już w plener. Była karkówka i piwo, czyli wszystko, co potrzeba. Asia rozpoczęła kampanię na rzecz wyjazdu nad morze. Z oporami, bo z oporami, ale zgodziliśmy się. Następnego ranka zatem wsiedliśmy do samochodów i skierowaliśmy się w stronę Mielna. Placek wywiózł nas na plażę w jakiejś głuszy. Jak tylko zjawiliśmy się nad brzegiem Bałtyku nad horyzontem zaczęły gromadzić się czarne chmury. Spędiliśmy na plaży jakieś 15 minut, po czym wzięliśmy nogi za pas. Zerwał się porywisty wiatr i kłusem pobiegliśmy do samochodów. Droga powrotna okazała się drogą przez mękę. Wracaliśmy trasą, któą tu przyjechaliśmy, czyli z ominięciem zawsze zapchanego Mielna. Niestety, w wynku silnego wiatru drzewo zwaliło się na drogę i wszyscy zaczęli zawracać w stronę Mielna. Utworzył się, jakiego jeszcze nie widziałem. Mówiąc krótko, 15 kilometrów przejechaliśmy w ciągu dwóch godzin. Ale nawet wszyscy nie weszliśmy do domu, tylko dziewczyny wzięły mięcho i pojechaliśmy na działkę. Tym razem w planie było picie wódki, ale po pierwszym kieliszku miałem dość i stanowczo zażądałem piwa. Wypiliśmy jeszcze po jednym dla kurażu i poszliśmy żwawo po piwo. Do sklepu był kawałek drogi, więc wracając z piwem już wypiliśmy po jednym. Potem na działce były kolejne, aż w końcu zabrakło. Na szczęście zjawił się znajomy Placka, który przywiózł nam co trzeba. Gdy się ściemniło, dzieczyny zapakowały się z dziećmi do samochodu, a ja z Plackiem ruszyliśmy piechotą. Na drogę mieliśmy jeszcze piwo, także szło się dobrze. W połowie dystansu do domu otworzyłem kolejne piwo i to był błąd. Wypiłem trochę i poczułem, że mam dość na dzisiaj. W domu szybko położyłem się spać.
W niedzielę rano zaplanowaliśmy wyjazd. Zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z Plackiem i pojechaliśmy w kierunku wschodnim. Trasa trwała 6 godzin i była nudna jak flaki z olejem. Czar czterech kółek prysnął ostatecznie.

Brak komentarzy: