Po lewej widok, jaki mieliśmy z okna wynajętej kwatery.
Cwaniak właściciel domu zdarł z nas 60 zł za nocleg (30 zł na osobę). Pierwszego dnia, po zakwaterowaniu, poszliśmy na nieśmiertelne Krupówki. Tam znaleźliśmy całkiem niedrogą (o dziwo!) restaurację. Porządny zestaw obiadowy (zupa + drugie danie) kosztował 13 zł i naprawdę można było się najeść. Do tego było piwo Okocim za 5 zł sztuka. Przybytek ów nazywa się Miniszałas i jest godzien polecenia.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na wyprawę. W planie mieliśmy dojście do Doliny Gąsienicowej. Jak na prawdziwych turystów przystało wzgardziliśmy możliwością dojazdu busem do Kuźnic, gdzie zaczynał się nasz szlak. Zatem na początek mieliśmy do przejścia 5 km. Upał był nielichy, ale szczęśliwie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, czyli do wejścia na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego (4,40 zł od osoby). Tu zaczął się nasz marsz pod górę niebieskim szlakiem. Najpierw przeszliśmy przy Wielkiej Królowej Kopie (1531 mnpm), następnie była Mała Królowa Kopa (1577 mnpm). Po dłuższym czasie dotarliśmy do schroniska Murowaniec (1500 mnpm), znajdującego się w Dolinie Gąsienicowej. Tam się nieco posililiśmy i wróciliśmy na szlak. Do celu, czyli nad Czarny Staw Gąsienicowy (1624 mnpm), dotarliśmy sprawnie. Tam odpoczęliśmy godzinę, nawet zapadliśmy na chwilę w małą drzemkę. Powrót odbył się tą samą trasą, tylko pod koniec odbiliśmy w lewo i do Kuźnic weszliśmy żółtym szlakiem, bardziej od południa. Dalej oczywiście pieszo do kwatery.
Dzień następny był znowu upalny. Tym razem udaliśmy się na Gubałówkę. Rzecz jasna znowu poszliśmy do centrum miasta pieszo. Przeszliśmy całe Krupówki i doszliśmy na stację kolejki linowej na Gubałówkę. Wzgardziliśmy tą salonową wygodą i bojowo zaczęliśmy wspinać się na szczyt. Podejście było strome, ale daliśmy radę. Na górze obeszliśmy przydrożne stoiska handlowe, które oferowały najróżniejszego rodzaju badziewie. Udało mi się odwieść Asię od zakupu czegokolwiek i poszliśmy coś zjeść. Zamówiliśmy frytki z kawałkiem mięsa, do tego nieśmiertelne piwo. Mieliśmy świetny widok na Zakopane i leżące po przeciwnej stronie Tatry. Zrobiliśmy kilka zdjęć i rozpoczęliśmy proces schodzenia w dół. Ten dzień był ciekawszy niż wczorajszy.
Kolejny dzień był już na szczęście dniem wyjazdu. Wstaliśmy sobie spokojnie przed dziewiątą, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy z bagażami na przystanek. Dotarliśmy w okolice dworca. Pierwsze kroki skierowaliśmy na stację PKP. Okazało się, że w najbliższym czasie nie ma żadnego pociągu do Warszawy (do Olsztyna nie ma w ogóle). Przeszliśmy wobec tego na dworzec PKS, a tam już szykował się do odjazdu do Krakowa autobus. Wnet mknęliśmy zakopianką na północ. Do Krakowa dojechaliśmy ok. 13-stej. Teraz z kolei nie było połączenia kołowego ze stolicą, za to za dwie godziny odjeżdżał pociąg. Kupiłem bilety, po czym poszliśmy na skraj Starego Miasta i usiedliśmy na plantach niedaleko Teatru im. J. Słowackiego. Odpoczynek nie trwał długo i trzeba było wrócić na stację PKP.
W pociągu był upał straszliwy. Wsiadło mnóstwo ludzi, co potęgowało gorąco i ogólny dyskomfort. Pan naprzeciwko nas chłodził się napojem marki Żubr, a puste puszki uparcie upychał w niewielkiej śmietniczce, jakich w pociągach wiele. Na szczęście podróż nie była ekstremalnie długa, bo trwała nieco ponad 3 godziny, co na prawie 300 km jest niezłym czasem. W Warszawie byliśmy przed siódmą. Szybko pognaliśmy pod Pałac Kultury i Nauki, żeby dorwać autobus do Olsztyna. Okazało się, że przeniesiono przystanek i teraz autobusy odjeżdżają z Placu Defilad, czyli z drugiej strony budynku. Tak też było. Stał tam autobus firmy Radex i czekał na pasażerów, zatem także i na nas. Wpakowaliśmy torby do bagażnika i czekaliśmy na godzinę odjazdu, którą była 20:25. W Olsztynie byliśmy przed północą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz