niedziela, 10 października 2010

Ciężka niedziela (też sportowa)

Wstałem jeszcze wcześniej niż wczoraj, bo o wpół do siódmej. Byłem umówiony do pomocy w załadowaniu mebli na samochód. Zajęło mi to czas do dziesiątej. Zjadłem drugie śniadanie i zabrałem się do wymiany naciągu w moim Dunlopie.
Najpierw na samym początku puścił mi zacisk trzymając naciąg. Blaszki, które dokręcane są do siebie, były już na tyle wygięte na zewnątrz, że po prostu zsunęły się ze struny naciągu. Trzeba było zacząć od nowa. W sumie to dobrze, że stało się to na początku naciągania, a nie pod koniec.
Jednak, żeby nie było w tym życiu za dobrze, tym razem po kilku minutach naciąg pękł. To już było znacznie mniej śmieszne i nie powiem, że mnie nie ruszyło (cyt.: "No k.... mać!"). Cóż było robić? Odrzuciłem oderwaną końcówkę i zacząłem wciągać resztę naciągu. W tych nerwach jednak źle założyłem naciąg i nie starczyło mi go na 1/4 rakiety, tak jak to powinno być. Została zatem z boku do uzupełnienia jedna pionowa struna. Kontynuowałem naciąganie w drugą stronę i po wciągnięciu naciągu w pionie, przeszedłem na naciąganie strun poziomych. Ponieważ naciąg po urwaniu był krótszy niż powinien, starczyło mi go na nieco tylko więcej niż połowę strun poziomych. Zawiązałem go zatem i skorzystałem z tej części, którą odrzuciłem po pęknięciu naciągu. Starczyło jej na styk, ale już brakującą pionową strunę musiałem wciągać z oddzielnego kawałka. W końcu, po dwóch godzinach walki, rakieta była gotowa do gry. Szybko posiliłem się ciastkami (węglowodany), a Afula wtarła mi maść rozgrzewającą w okolice krzyża. To miejsce jest szczególnie przeciążone przy naciąganiu rakiet z powodu prawie bez przerwy pochylonego tułowia nad maszyną. Nasmarowałem jeszcze łańcuch w rowerze i pojechałem do Kortowa.
Czułem zmęczenie po wczorajszym dniu i czynnościach dnia dzisiejszego, ale odbijało mi się całkiem nieźle. Grałem swoją ulubioną rakietą i to było to. Tradycyjnie po około dwóch godzinach treningu zagraliśmy dwa sety. Pierwszego wygrał Bartek 6:4. W drugim zmieniliśmy strony i teraz mój przeciwnik grał pod ostro świecące nad horyzontem słońce. Prowadziłem 3:1, kiedy przyszedł Maliniak i zaproponował nam debla. Zgodziliśmy się, a w oczekiwaniu na partnera Maliniaka kontynuowaliśmy mecz. Wyszedłem na 4:1, ale Bartek zaczął grać lepiej i wyrównał na 4:4. Potem było 5:5 i przyszedł Kuba Ossowski. Odpoczęliśmy chwilę, a chłopaki się rozgrzali. Zaczęliśmy mecz.
Jak tylko Kuba zaczął serwować, od razu było widać, że dużo nie ugramy. Fakt, że byliśmy już bardzo zmęczeni, ale i tak nie daliby nam większych szans. Przegraliśmy 6:2, 6:1. W drugim secie już zaczęło zmierzchać i widoczność była coraz gorsza. Skończyliśmy około szóstej. Cztery godziny gry to jednak stanowczo za dużo.

Brak komentarzy: