Praktycznie cały weekend walczyłem z komputerem. Zaczęło się od tego, że w sobotę zapragnąłem obejrzeć ściągnięty przez internet mecz NBA: New York Knicks - Sacramento Kings. Przytargałem komputer do pokoju z telewizorem, podłączyłem jak należy i uruchomiłem. Obraz pulpitu się jednak nie wyświetlił i przypomniałem sobie, że nie zmieniłem rozdzielczości na 1024x768, którą telewizor akceptuje. Szybko wyłączyłem sprzęt poprzez dłuższe przytrzymanie włącznika. Zaniosłem go z powrotem do pokoju Igora i podłączyłem. System Windows jednak już nie wystartował. Pojawił się komunikat o uszkodzeniu pliku systemowego i tyle. Zacząłem zatem walczyć. Najpierw ponownie uruchomiłem komputer; to samo. Oho! Myślę sobie, nie jest dobrze. Następnie uruchomiłem płytę instalacyjną systemu i próbowałem skorzystać z opcji "Naprawa". Z tego także nic nie wyszło, a dodatkowo ciężko było mi poruszać się w środowisku DOS-a. Nie pamiętałem podstawowych komend. Jeszcze trochę powalczyłem i dałem sobie spokój. Postanowiłem, że następnego dnia odwiedzę starego ojca i tam powalczę.
Tak też uczyniłem. Zabrałem komputer, w razie czego z monitorem, do samochodu i na resztkach paliwa ruszyłem. Mam wrodzony wstręt do tankowania paliwa i staram się przyzwyczaić samochód do jazdy na oparach benzyny. Dojechałem pomyślnie i wgramoliłem się do mieszkania taty z komputerem pod pachą. Pierwszym moim pomysłem było podłączenie dysku twardego do jego komputera i przekopiowanie co ważniejszych plików. Dzięki temu mógłbym działać ostro bez martwienia się o utratę danych. Spotkała mnie jednak przykra niespodzianka: zarówno zasilanie jak i wtyczka do przesyłu danych miały inne końcówki niż te w komputerze ojca. Zasiadłem wobec tego do internetu i zacząłem przypominać sobie zasady poruszania się w komputerze bez graficznego interfejsu. Próbowałem wielu rzeczy, w tym skopiowania pliku zapasowego z katalogu "Repair" do "Config". Ta akcja także zakończyła się niepowodzeniem. Komunikat głosił, że nie można przekopiować określonego pliku i już. W końcu straciłem cierpliwość i chciałem usunąć partycję systemową z dysku. Tu też spotkałem się z buntem maszyny; nie można usunąć partycji. I tyle.
Po czterech godzinach walki miałem dość i wróciłem do domu. Tu jeszcze na chwilę zasiadłem i próbowałem coś jeszcze zdziałać. Wszystko jednak szło jak krew w piach. Poddałem się i zdecydowałem, że jutro zabiorę komputer do pracy i tam powalczę. Liczyłem na wsparcie Leszka i sprzętu komputerowego.
Zjawiłem się zatem dziś w pracy z kompem i przystąpiłem do czynności naprawczych. Zgłosiłem się do Leszka, który stwierdził, że w pracy raczej nie ma kompa z takimi wejściami na dysk twardy jak u mnie. Potem jednak do mnie przyszedł i powiedział, że u niego jest taka sama końcówka. Zaniosłem do niego twardy dysk. Kolejna przeszkoda: zasilanie miało standardowe wejście. Leszek jednak sprytnie wymyślił, że zasilanie damy z mojego komputera, a kable do przesyłu danych podłączymy do jego sprzętu. Zadziałało: mogłem przekopiować pliki na pendrive. Tak też zrobiłem i miałem teraz wolną rękę. Z powrotem przeniosłem swój komputer do siebie i zacząłem walkę o sformatowanie partycji C. Komputer odmawiał jednak uparcie współpracy. Zacząłem zatem czytać w internecie o tych sprawach. Próbowałem wielu rzeczy i nic nie odniosło skutku. W końcu wpadłem na pomysł próby sformatowania dysku z dyskietki instalacyjnej Windows 98 i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Usunąłem i sformatowałem bez problemu partycję systemową. Utworzyłem nową partycję, ale teraz już miała ona symbol F. Nie przejąłem się tym zbytnio i zainstalowałem na niej system. Wszystko działało jak trzeba i to był koniec moich komputerowych zmartwień. Przynajmniej na razie. Możliwe, że twardy dysk jest już w nienajlepszej kondycji i takie rzeczy będą zdarzały się coraz częściej. W końcu sprzęt ma już 5 lat i nie można wymagać, żeby działał wiecznie.
poniedziałek, 22 listopada 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz