niedziela, 24 czerwca 2007

Londyn

Plan był taki, że do Londynu pojadę w czwartek o świcie. Ale w poniedziałek podszedł do mnie Mateusz i zapytał, czy przyjdę za niego do pracy w środę. On zastąpiłby mnie w piątek. Nie było mi to w smak z powodu moich planów, ale stwierdziłem, że co się odwlecze, to nie uciecze. Poprosiłem go tylko, żeby jeszcze popytał innych i jeśli nie znajdzie nikogo do zamiany, wtedy ma przyjść do mnie. Oczywiście nikogo nie znalazł, więc ostatecznie się zgodziłem. W związku z tym planowany wyjazd do Londynu przesunąłem na piątek.
W czwartek rano po pracy położyłem się spać z zamiarem jak najdłuższego snu. Spałem prawie do szóstej po południu. Wstałem, zjadłem i czekałem na świt. Uznałem, że czwarta rano będzie dobrą porą na początek wyprawy. Przez całą noc z uwagą śledziłem pogodę za oknem. Nie była najlepsza. Po drugiej zaczął siąpić deszcz i padał z przerwami do czwartej. Zachmurzenie było zupełne, w związku z czym o tej porze rozwidniło się tylko nieznacznie. Poczekałem jeszcze kilkanaście minut i ostatecznie dwadzieścia po czwartej rozpocząłem swoją przygodę ze stolicą Wielkiej Brytanii.
Wcześniej zastanawiałem się, co ze sobą zabrać. Nie chciałem brać plecaka, gdyż z jego powodu strasznie pocą się plecy. Po kieszeniach mojej bluzy upchałem zatem aparat fotograficzny, mapy i pieniądze. Nie byłem w stanie wziąć sprzętu do ewentualnej naprawy roweru. Wierzyłem w swoje szczęście.
Oczywiście na rowerze nie mogłem jechać autostradą M11, więc pojechałem, najkrótszą zresztą, trasą przez Epping. Miasteczko to osiągnąłem po dwudziestu kilku minutach. Pogoda ciągle była nieciekawa i zaczynał coraz mocniej padać deszcz. W Woodford zatrzymałem się, bo padało już naprawdę intesywnie. Schronienie znalazłem na przystanku autobusowym. Spędziłem na nim prawie pół godziny przeklinając moment, w którym zgodziłem się na zamianę z Mateuszem. Gdybym jechał wczoraj, miałbym ładną pogodę. Po zjedzeniu dwóch Marsów ruszyłem dalej. Minąłem Walthamstow i przejechałem ponad wielką obwodnicą Londynu. Znalazłem się więc na terenie Greater London. Dalej jechałem kierując się zgodnie ze znakami drogowymi do centrum stolicy Anglii. Ruch był większy, ale ja twardo jechałem po ulicy. Zresztą przez wiekszą część drogi miałem do dyspozycji ścieżkę rowerową. Jechałem i jechałem, aż w końcu postanowiłem się zorientować gdzie jestem. Zatrzymałem się przy zejściu na stację metra o nazwie Monument. Wyjąłem mapę i stwierdziłem, że jestem już w cetrum Londynu. Do mostu London Bridge było sto metrów. Wkrótce więc znalazłem się nad Tamizą. Odetchnąłem z zadowoleniem. Na początek postanowiłem, zgodnie z planem oczywiście, pojechać na Victoria Coach Station, gdzie we wtorek przybędzie Asia. Celem misji było zorientowanie się w terenie, aby zapewnić sprawny transport z bagażami do Harlow. Niestety rzuciło mnie za bardzo na południe. Zatrzymałem się, wyjąłem mapę i zlokalizowałem swoją pozycję. Byłem na Clapham Road. Stwierdziłem, że muszę kawałek zawrócić. Wsiadłem na rower, a tu niespodzianka. W tylnym kole kapeć. Była dopiero ósma rano, a ja miałem zakończyć zwiedzanie Londynu? Nigdy! Postanowiłem zaprowadzić rower na stację metra, przypiąć go i zwiedzać miasto metrem i autobusami. Mój wybór padł na Waterloo Station. Była w cetrum i miałbym tylko jedną przesiadkę w drodze do Epping.
Po dotarciu na miejsce chciałem kupić Travel Card, czyli całodzienny bilet sieciowy na metro i autobusy. Stanąłem w kolejce do kas. Obsługa w okienkach była sprawna, więc po kilku minutach już pytałem o cenę Travel Card. Było to trzynaście funtów, ale po godzinie dziewiątej trzydzieści cena spada do 6,70. Miałem zatem ponad pół godziny. Żeby tak nie stać bezczynnie poprowadziłem rower przez Golden Jubilee Bridge do kolejnej stacji metra. Była nią Embankment Station. Przypiąłem jednoślad przy wejściu. Miałem jeszcze kilkanaście minut do końca porannego szczytu. Posiedziałem więc nad Tamizą. O odpowiedniej porze wróciłem na stację i kupiłem Travel Card. Teraz metropolia należała do mnie.
Na rozgrzewkę pojechałem na Picadilly Circus. Chciałem coś zjeść i zaszedłem do włoskiej pizzerii. Zapytałem o cenę dużej pizzy, którą zobaczyłem. Facet powiedział, że kosztuje dwa funty i ileś tam pensów. Podziękowałem i pomyślałem, że to tanio. Szukałem dalej. Zauważyłem Tesco i tam skierowałem swoje kroki. Ceny oczywiście był przystępne, ale pizza to jednak pizza. Wróciłem zatem do wspomnianej pizzerii i jeszcze raz dla pewności zapytałem o cenę pizzy. Znowu u słyszałem o dwóch funtach z kawałkiem, ale postanowiłem trochę podrążyć temat. Cała pizza za dwa funty? Nie, tylko jeden kawałek. Włoch pozbawił mnie złudzeń. To było tyle, jeśli chodzi o pizzę w Londynie. Poszedłem do Tesco, kupiłem bagietkę i bulkę czosnkową. Wsunąłem je szybko i zadowolony poszedłem do pobliskiego St. James's Park. Zapoznałem się z planem parku i stwierdziłem, że najpierw pójdę na 10 Downing Street, czyli siedzibę brytyjskiego premiera. Zanim się jednak zorientowałem, minąłem tę ulicę, a wracać mi się już nie chciało. Pójdę tam następnym razem z Asią. Teraz ruszyłem w kierunku Buckingham Palace, czyli posiadłości królowej. Były tam tłumy turystów, pewnie jak zwykle o tej porze roku. Popatrzyłem chwilę jak maszeruje straż królewska i poszedłem dalej.
Teraz skierowałem swe kroki na Victoria Station idąc ulicą Buckingham Gate. Po dotarciu na stację metra poszedłem na Victoria Coach Station (dworzec autobusowy) i zlokalizowałem miejsce przyjazdu autobusów międzynarodowych. Wróciłem na metro autobusem miejskim, oczywiście piętrowym. Dworzec autobusowy i metro dzielą dwa przystanki.
Teraz nadszedł czas na Wimbledon. Na Victoria Station nijak nie mogłem zlokalizować na elektronicznym rozkładzie jazdy Wimbledonu. Zdesperowany poszedłem na peron, usiadłem i czekałem nie wiadomo na co. Na torach stał pociąg. Zapytałem człowieka w uniformie jak dojechać na Wimbledon. Tu się okazało, że jestem na peronie kolejowym. Facet kazał mi iść na metro. Zmyłem się jak niepyszny i teraz bez problemu dostrzegłem wejście na stację metra. Pojechałem zatem na Wimbledon. W metrze zapytałem, gdzie najlepiej wysiąść, aby dotrzeć na korty tenisowe. Tą stacją była Southfields. Po wyjściu z podziemii na wspomnianej stacji zobaczyłem na skrzyżowaniu tabliczkę wskazującą wibledońskie muzeum. Tam też się skierowałem. Szedłem około kilometr i dotarłem do Wimbledon Park. Tam na tablicy ze schematem parku zlokalizowałem korty. Poszedłem więc dalej ulicą, aż po prawej stronie ukazały się obiekty zalążka światowego tenisa. Trwały prace przygotowawcze do mającego się rozpocząć w poniedziałek turnieju. Otwarta była brama nr 3. Przy wejściu stali ludzie w mundurkach. Zapytali, czy chcę do muzeum. Ja na to, że nie. Chcę tylko obejrzeć obiekt. Niestety okazało się to niemożliwe i nie zostałem wpuszczony na teren świętej ziemii tenisa. Zrobiłem więc kilka zdjęć z zewnątrz i wróciłem na metro.
Pojeździłem jeszcze autobusami po centrum miasta, ale byłem bardzo zmęczony. W końcu nie spałem całą noc, a teraz cały dzień na nogach. Na koniec pojechałem jeszcze na Tower Bridge. Tam odpocząłem chwilę i postanowiłem wracać na Embankment Station po rower. Najbliższa stacja metra, Tower Hill, była po drugiej stronie rzeki. Dzięki temu znalazłem się przy słynnej twierdzy Tower of London. Wsiadłem do metra i po chwili byłem na Embankment. Było po szóstej i tłumy ludzi przewalały się przez stację. W takiej sytuacji nie chciałem pchać się z rowerem do pociągu. Powlokłem się więc w kierunku Westminster Hall ze sławnym Big Benem górujacym nad kompleksem zabudowań brytyjskiego parlamentu. Postałem chwilę na Westminster Bridge. Po siódmej postanowiłem, że już czas na mnie. Wróciłem na Embankment metrem, bo nie miałem już siły na dalsze spacery. Z rowerem pod pachą podszedłem do człowieka pilnującego ruchu przy wejściu na stację. Zapytałem o pozwolenie na przewóz roweru i tu spotkała mnie odmowa. Facet bredził coś o zakazie przewożenia rowerów metrem pod tunelami. Skontaktował się jeszcze z kimś przez krótkofalówkę i potwierdził swoją odmowę. Zapytałem co mam robić w takiej sytuacji. Radził przejazd autobusem. Odszedłem nieco zniesmaczony. Przypiąłem rower w poprzednim miejscu i sam pojechałem do Epping.
W Epping wysiadłem o dziewiątej. Chciałem jechać do Harlow autobusem. Skierowałem się zatem do centrum miasta na przystanek. Po chwili wyprzedził mnie autobus z napisem Harlow na przedzie. No cóż, pomyślałem, jeden mi uciekł, pojadę następnym. Doszedłem do przystanku w mieście i zacząłem analizę rozkładu jazdy autobusów. Nie było to takie proste, ale w końcu doszedłem do stwierdzenia, że dzisiaj nie będzie już autobusów do Harlow. Nie była to najprzyjemniejsza chwila w moim życiu. Do domu miałem około dziesięć kilometrów. Ale cóż było robić? Wykrzesałem resztki sił i ruszyłem ostro przed siebie, oczywiście w odpowiednim kierunku. Zapadał już zmrok, mimo to próbowałem zabrać się autostopem. Szedłem więc wzdłuż drogi i machałem zachęcająco na wyprzedzające mnie samochody. Nikt się jednak nie zatrzymał. Nic dziwnego: zapadający zmierzch, teren niezabudowany i łysy drab w czarnej bluzie idący drogą. Też bym się nie zatrzymał, ale liczyłem na to, że trafi się ktoś lubiący ryzyko. Widać jednak, że w tej części Anglii hazard nie jest tak popularny, jak to napisali w moim podręczniku do angielskiego z liceum.
Do Harlow dotarłem po półtorej godziny marszu. Nie powiem, żebym był świeży i miał ochotę na przykład na słynny londyński maraton. Zjadłem jeszcze kolację, bo głodny byłem niemiłosiernie. Koniec końców położyłem się spać przed północą. Zasnąłem błyskawicznie. Nie spałem w końcu od trzydziestu godzin.
Wstałem koło dziesiątej. Miałem zatem dużo czasu na akcję ratunkową w stosunku do mego pojazdu. Do pracy miałem dwanaście godzin. Przed południem wyruszyłem na kolejną wyprawę do Londynu. Najpierw pojechałem autobusem do Epping. Tam kupiłem bilet na przejazd w jedną stronę i wsiadłem do metra. Po przesiadce na Bank Station dotarłem do Waterloo. Następnie przez most na Tamizie osiągnąłem stację Embankment. Już z góry dostrzegłem, że rower stoi na swoim miejscu. Odetchnąłem w ulgą i po chwili byłem przy nim. Dętka była nadal przebita. Zaprowadziłem więc przyjaciela do pobliskiego parku. Tam zauważyłem, że w tylne koło ktoś dowcipny wkręcił mi wkręt. Wtedy jeszcze nie byłem pewien, czy wbił mi się on w oponę wczoraj, czy też to robota miejscowych kawalarzy.
Odkręciłem koło i brałem się właśnie do wyjmowania dętki, kiedy podjechał do mnie małym traktorkiem pracownik parku i zwrócił mi uwagę, że park ten nie jest właściwym miejscem na zajęcia z cyklu "Zrób to sam". Na koniec przeprosił mnie za konieczność wyrzucenia mnie w parku, więc rozstaliśmy się w przyjaźni. Przeszedłem kawałek dalej, zmieniłem stronę ulicy i znalazłem się na chodniku ciągnącym się wzdłuż Tamizy. Byłem na wysokości pomnika egipskiego. Z tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że został on wykuty w starożytnym Egipcie i po długich przygodach przetransportowano go w XVIII wieku do Londynu. Uznałem, że jest to miejsce godne naprawy mojego roweru. Schowałem się z nim za pomnik i tam dokonałem sklejenia dętki. Była dziurawa w dwóch miejscach, więc upewniłem się, że wkręt został wetknięty w koło już po moim wczorajszym odjeździe ze stolicy.
Dałem klejowi godzinę na zaschnięcie. Ja w tym czasie obserwowałem Tamizę. Roiła się od statków z turystami. Przy pomniku ciągle kręcili się turyści, więc wolałem nie odchodzić. Ci, którzy zachodzili pomnik od strony rzeki, wyraźnie dziwili się widokowi roweru bez koła i sklejanej dętki. Mieli dodatkową atrakcję turystyczną.
O czternastej uznałem, że dętka została dobrze sklejona. Założyłem ją na koło i napompowałem. Na razie było w porządku. Nie było na co czekać. Tego dnia postanowiłem nie ryzykować zwiedzania miasta. W końcu szedłem dzisiaj do pracy.
Dotarłem na Monument Station. Tu jeszcze raz zlokalizowałem swoją pozycję za pomocą mapy i wyznaczyłem drogę powrotną do Harlow. Należało jechać głowną ulicą na północ, a potem za pomocą znaków drogowych kierować się na Wathamstow. Ruch był duży. Jechałem głównie pasem przeznaczonym dla autobusów miejskich. Później zaczęła pojawiać się ścieżka rowerowa. W odpowiednim momencie zaczęły się drogowskazy na Wathamstow. Bez problemów zatem znalazłem się na trasie wylotowej z Londynu. Za Wathamstow kierowałem się na Woodford. I tym miasteczku złapała mnie straszna ulewa. Schowałem się pod daszkiem mijanego właśnie sklepu z lampami i obserwowałem, jak woda wzbiera na ulicy. Opad był bardzo obfity. Później dowiedziałem się, że ta ulewa przeszła nad większą częścia Anglii, powodując miejscowe powodzie i nawet pociągając za sobą ofiary w ludziach. Sprzedawczyni ze sklepu zbierała się domu, ale nie ryzykowała wyjścia spod daszka. Zapytałem ją, czy taga pogoda zdarza się tu często. Odpowiedziała, że zdecydowanie nie. Takiej ulewy nie było od bardzo dawna.
Ale ponieważ na tym świecie wszystko ma swój koniec, skończyła się i ulewa. Wsiadłem na swój pojazd mechaniczny i kontynuowałem powrót do domu. Po wyjechaniu z Woodford zaczęły się drogowskazy na Epping, więc już byłem spokojny o trasę. Ulewa już nie wróciła. Jeszcze trochę posiąpiło, ale już się nie zatrzymywałem. Niedługo potem byłem już w domu. Była już chyba piąta. Oczywiście wieczorem musiałem iść do pracy, niestety.

Brak komentarzy: