czwartek, 14 czerwca 2007

Wyprawa do Hatfield

Dzisiaj nastał dzień, w którym to miałem umówione spotkanie w sprawie numeru ubezpieczenia społecznego. Od rana (wstałem przed siódmą) z niepokojem wpatrywałem się w niebo. Jak powszechnie wiadomo, wybierałem się w powyższej sprawie na moim ulubionym środku lokomocji, czyli na rowerze. Pogoda mogła spłatać nieprzyjemnego figla, bo poprzedniego dnia wieczorem padało i to dosyć intensywnie. O dziesiątej z minutami zjadłem drugie śniadanie i wyruszyłem w podróż. W plecaku miałem niezbędne dokumenty, polar w razie czego, aparat fotograficzny, telefon oraz zestaw do łatania dętek rowerowych. Od razu po wyjechaniu na ulicę poczułem się świeżo i ostro przyspieszyłem. Entuzjazm szybko jednak mi opadł. Po kilku minutach jazdy zorientowałem się, że nie wziąłem przypięcia do roweru. Zrobiłem więc zwrot przez rufę i zły wróciłem do domu. Anka i Andrzej już wiedzieli o co chodzi. Jeszcze się śmiali, łobuzy.
Ruszyłem zatem powtórnie. Było ciepło i dobrze się jechało. Rychło osiągnąłem centrum handlowe w Harlow i skierowałem się w stronę północno-zachodniego wyjazdu z miasta. Na drodze szybkiego ruchu A414, na której niebawem się znalazłem, nie było dużego ruchu. Jechałem sobie poboczem, spokojnie, ale mocnym tempem. Poczułem, że jestem w lepszej formie w porównaniu z moją ostatnią wycieczką do Hertford. Codzienny trening zrobił swoje.
Tu muszę uczynić uwagę na temat dróg. Dyskutowałem kiedyś z kolegą z pracy, który jest inżynierem budownictwa, na temat studzienek kanalizacyjnych. Nie mogłem się nadziwić, że prawie zawsze znajdują sie one sporo poniżej poziomu asfaltu. Jadąc zatem na rowerze i wpadając w taką dziurę można dostać wstrząsu narządów wewnętrznych, o rowerze nie wspominając. Bogusław wyjaśnił mi, że dzieje się tak przy kładzeniu nowej wartswy asfaltu. Po prostu studzienka zostaje na swoim miejscu, a ulica jest coraz wyżej. Zapytałem, czy nie można jednocześnie podnosić studzienek. Bogusław odparł, że to dużo zachodu i nikt się w to nie bawi. Jednak tutaj czynność ta okazuje się nie taka straszna, gdyż wszystkie studzienki zawsze znajdują się na poziomie bieżącej warstwy asfaltu. Wiem, bo jechałem poboczem, gdzie jest ich od licha i trochę.
Jechałem zatem ostro i szybko osiągnąłem Hertford. Wiedziałem więc, że półmetek mam za sobą. Po kolejnych piętnastu kilometrach byłem już w Hatfield. Skręciłem we wcześniej wypatrzoną na mapie ścieżkę rowerową i bez problemów znalazłem się przy Jobcentre Plus. Była godzina jedenasta piętnaście, a więc przejechanie trzydziestu kilometrów zajęło mi godzinę. Niezły czas jak na rower o szerokich oponach i braku odpowiednich przełożeń. Miałem więc prawie dwie godziny do spotkania w sprawie NIN. Zacząłem zatem spacer po Hatfield. Wypatrzyłem starą wieżę i skierowałem się w jej stronę. Okazała się częścią trzynastowiecznego kościoła parafialnego Św. Etheldredy. Budynek był naprawdę ciekawy i tym razem zrobiłem sobie parę zdjęć na jego tle. Ale żeby nie było za dobrze, wkrótce wyczerpały mi się akumulatory w aparacie i szybko było po błyskach fleszu. Kilka ciekawych zdjęć na szczęście zdążyłem pstryknąć.
Wpakowałem aparat do plecaka i ruszyłem na rowerze do centrum miasta. Tam natknąłem się na supermarket Asda, gdzie zakupiłem ohydny napój pomarańczowy. Ugasiwszy pragnienie skierowałem się przed siebie. Dotarłem do University of Herdfordshire. Tam zawróciłem i to było dobrym pomysłem, gdyż w drodze powrotnej zauważyłem Galerię, o której dowiedziałem się już przy wjeździe do miasta z licznych tablic przydrożnych. Galeria robiła wrażenie. Jest to wielka hala z mnóstwem sklepów, kinem oraz wielopoziomowymi parkingami. Składają się na nią dwa budynki połączone korytarzem o długości około stu metrów, który przebiega na wysokości prawie dziesięciu metrów. Imponujący widok. W większym budynku pod sklepieniem zawieszony jest model samolotu dwupłatowego, jedno lub dwuosobowego. Ale uwaga, model ten wykonany został w skali jeden do jednego.
W Galerii straciłem trochę poczucie czasu. Gdy zerknąłem na zegarek w komórce, było już po wpół do pierwszej. Z żalem wyszedłem z budynku i wsiadłem na rower. Po kilkunastu minutach znalazłem się w Jobcentre Plus na Salisbury Square. Przy informacji podałem urzędniczce zaproszenie na rozmowę. Odznaczyła moje nazwisko na liście i zaprowadziła mnie na piętro. Tam przejęła mnie kolejna urzędniczka. Poprosiła o paszport oraz dowód zakwaterowania i zatrudnienia. Poprosiła, zebym zaczekał, a sama poszła kserować papiery. Moje oczekiwanie na rozmowę trwało około kwadransa. W końcu jeszcze inna pracownica Jobcentre zaprosiła mnie do siebie. Zaczęło się wypełnianie kilkustronicowego formularza. Urzędniczka zadawała mi znienacka różne pytania: poprosiła o datę urodzenia, adres zamieszkania w Polsce. Wypełniłem też, na szczęście krótki, druczek, podając po raz kolejny swoje dane osobowe, imiona rodziców i obecny adres w Anglii. Zostałem zapytany również o cel mojego przyjazdu do Wielkiej Brytanii oraz czy kiedykolwiek wcześniej tu byłem. Taka rozmowa, połączona z wypełnianiem przez nią formularza, trwała ponad pół godziny. Na koniec dowiedziałem się, że kartę z moim numerem ubezpieczenia otrzymam pocztą od dwóch do sześciu tygodniu od dzisiejszego spotkania. Podziękowałem i wyszedłem z urzędu.
W czasie, kiedy siedziałem w Jobcentre, spadł nagły i silny deszcz. Teraz jednak było już lepiej. Chciałem się nieco posilić, więc przeszedłem na drugą stronę ulicy, gdzie był dworzec kolejowy. W znajdującym się obok sklepie kupiłem dwa Marsy i pożarłem je łapczywie. Następnie popatrzyłem chwilę na przejeżdżające pociągi. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nie wiem, z jaką prędkością się porusząły, ale nie było to sto kilometrów na godzinę. Było dużo więcej. W końcu wsiadłem na rower i pojechałem z powrotem do hrabstwa Essex, gdzie znajduje się Harlow.
Droga powrotna była nieco cięższa. Poza tym, że miałem już w nogach ponad trzydzieści kilometrów, ukształtowanie terenu w tę stronę było mniej korzystne. Krótko mówiąc więcej było podjazdów. Koniec końców dojechałem do Harlow w godzinę i piętnaście minut. Zajechałem jeszcze do Salisbury po zakupy. I to, jak się za chwilę miało okazać, było moim największym błędem. Powodem był deszcz, który znowu zaczynał dawać o sobie znać. Kiedy byłem już na The Stow zaczęła się prawdziwa ulewa. Schroniłem się pod daszkiem pobliskiego kościoła. Stałem tak prawie pół godziny, a deszcz nie słabł ani na chwilę. Wreszcie zdecydowałem, że tak czy inaczej trzeba jechać. Do domu dotarłem całkowicie przemoczony. Szybko wziąłem ciepły prysznic i poczułem się o wiele lepiej. Miałem niesamowitego pecha z tym deszczem. Taka wyprawa rowerowa, a ulewa złapała mnie niecałe dwa kilometry od domu.

Brak komentarzy: