piątek, 8 sierpnia 2008

Dolina Pięciu Stawów

Tego dnia nie ruszyliśmy rowerów. Zdecydowaliśmy się wracać wieczorem do Krakowa. Wcześniej jednak Asia podsunęła pomysł zdobycia Doliny Pięciu Stawów. Najpierw należało dotrzeć na Łysą Polanę. Nie było z tym problemu, gdyż regularnie kursowały po okolicy busy. Najpierw musieliśmy dotrzeć do Bukowiny Tatrzańskiej. Ze spakowanymi rzeczami i przygotowanym jedzeniem poszliśmy w kierunku tej miejscowości. Zaplanowałem dotrzeć tam piechotą. Jest to odległość nieco ponad trzy kilometry. Ledwie jednak wyszliśmy na ulicę, podjechał bus. Skorzystaliśmy zatem z okazji i wsiedliśmy. Bus jechał jednak inną, dłuższą trasą. Nie byliśmy doinformowani i wysiedliśmy w Bukowinie za wcześnie. Zgodnie z instrukcjami było tam rondo, ale okazało się, że to nie jest właściwe rondo. Miejscowy góral radził nam dojechać na miejsce autobusem, gdyż zostały nam jeszcze prawie cztery kilometry pod górę. Czekaliśmy na szczęście tylko dziesięć minut, zatem po chwili byliśmy na miejscu, czyli w Bukowinie na Klinie. Według rozkładu bus do Polanicy miał być za niecały kwadrans. Wcześniej jednak podjechał facet i zapytał, czy jedziemy do Polanicy. Wszyscy potwierdzili i wpakowaliśmy się do środka. Po dziesięciu kilometrach wysiedliśmy przy wielkim parkingu, od którego zaczyna się piesza trasa nad Morskie Oko. Jeszcze tylko opłaciliśmy wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego i rozpoczęliśmy realizować właściwy plan na dzisiaj. Była godzina dziesiąta.
W stronę Morskiego Oka szły tłumy ludzi. Najpierw dotarliśmy do informacji turystycznej. Mój plan był taki, że z Doliny Pięciu Stawów pójdziemy przez góry do Zakopanego. Powiedziałem pani w informacji o moim pomyśle, a ona zdziwiła się, że chcemy zrobić to jeszcze dzisiaj. Uzmysłowiła nam, że szlak przez góry to nie asfaltowa droga nad Morskie Oko. Spojrzała też krytycznie na nasze sandałowe obuwie. Zrezygnowaliśmy zatem z planu dotarcia do Zakopanego piechotą.
Mniej więcej trzy kilometry od Łysej Polany są Wodogrzmoty Mickiewicza. Tutaj zboczyliśmy z asfaltowej drogi i skierowaliśmy się do Doliny Pięciu Stawów. Trasa nie była lekka. Szliśmy cały czas po kamieniach, wspinając się coraz wyżej. Wzięliśmy mało wody, ale poratował nas jeden z górskich potoków, w którym napełniłem butelkę. Staraliśmy się trzymać w miarę szybkie tempo marszu. Ostatecznie po nieco ponad dwóch i pół godziny zawitaliśmy nad Przedni Staw, pierwszy z pięciu stawów. Znajduje się tu najwyżej położone w Polsce schronisko górskie - 1671 m n.p.m. Usiedliśmy zmęczeni i zaczęliśmy posilać się kanapkami. Asia zamówiła sobie herbatę. Przy okazji zerknąłem z ciekawości na ceny piwa: półlitrowy Żywiec był po osiem złotych. Po napełnieniu żołądków przeszliśmy się jeszcze nad Wielki Staw, który jest położony około sto metrów od Przedniego Stawu. Jak zwykle zrobiliśmy kilka zdjęć i zawróciliśmy do schroniska. Teraz rozpoczęliśmy marsz szlakiem przez Opalone do Morskiego Oka. Trasa biegnie ostro pod górę i po niedługim czasie patrzyliśmy w dół, w Dolinę Roztoki, którą szliśmy przed dwiema godzinami. O wpół do trzeciej osiągnęliśmy najwyższy punkt trasy, mijając po drodze szczyty Świstówka Roztocka i Kępa (oba po 1706 m n.p.m.). Teraz zostało tylko zejście do asfaltowej trasy Polanica - Morskie Oko. Jednakże zejście utrudniał nam nieco deszcz, który rozpadał się właśnie nad Tatrami. Kilka razy poślizgnąłem się na kamieniach, ale na szczęście nie runąłem głową w dół w Dolinę Rybiego Potoku. Po chwili przestało padać i za kwadrans czwarta stanęliśmy na wspomnianej wcześniej asfaltówce. Nad Morskie Oko był niecały kilometr, ale nie chciało nam się już tam iść. Odwiedziliśmy je trzy lata temu i uznaliśmy, że to wystarczy. Skierowaliśmy się więc w stronę Palenicy. Dwadzieścia po piątej byliśmy na miejscu. Od razu wsiedliśmy do busa jadącego do Zakopanego. Po półgodzinnej jeździe wysiedliśmy przy Krupówkach. Znaleźliśmy pizzerię i zamówiliśmy dwie duże Funghi oraz po piwie (pizza 15 zł, piwo 7 zł). Pizze były duże. Swoją ledwo zjadłem, Asia zostawiła dwa kawałki. Skrupulatnie je zapakowałem i poszliśmy na dworzec. Byliśmy strasznie zmęczeni. Ja chodziłem po górach z ciężkim plecakiem, torbą z jedzeniem oraz w krytycznych momentach z torebką Afuli. O ósmej podjechał autobus do Krakowa. Wsiedliśmy do niego z prawdziwą ulgą. Znowu zaczęło padać. W domu u Marków byliśmy wpół do jedenastej. Jeszcze godzinę opowiadaliśmy mamie i Reni o naszych górskich wyprawach.

Brak komentarzy: