niedziela, 17 sierpnia 2008

Ślub i wesele Lidki i Andrzeja

Dziś rano zmarła babcia Lucyna. Zadzwoniłem do taty mówiąc, że za chwilę u niego będę po samochód. On mi na to, żebym przyjechał trochę później, bo w tej chwili załatwia formalności związane ze zgonem babci. Od razu to do mnie nie dotarło. Dopiero jak zjawiłem się u taty po dwóch godzinach, dowiedziałem się szczegółów. A ja akurat dzisiaj jadę na wesele. Samo życie.
Z Olsztyna wyjechaliśmy o drugiej. W Mławie mieliśmy zabrać z dworca kolejowego Jarka, który miał przyjechać tam pociągiem z Legionowa. Tak też się stało. Kiedy podjechaliśmy na dworzec, Jarek już czekał. W Zgliczynie byliśmy o czwartej. Udało nam się zdążyć na obrządek błogosławieństwa młodych, którego jeszcze nie widziałem. Potem wszyscy udaliśmy się do kościoła katolickiego w Radzanowie na ceremonię zaślubiń. Msza była przydługa i nudnawa, ale to wada wszystkich kościelnych uroczystości. O wpół do siódmej tłuszcza wysypała się z kościoła i zapakowała do samochodów. Konwój kilkudziesięciu samochodów ruszył na wesele do oddalonego o piętnaście kilometrów Myślina. Przed dwoma laty wybudowano tam salę z pokojami gościnnymi z przeznaczeniem na podobne uroczystości. Zanim tam dojechaliśmy, zaczął padać deszcz i nie przestawał padać przez całą noc.
Samo wesele było dobrze zorganizowane. Na zastawionych stołach szybko znalazła się zimna wódka i gorące dania. Z początku nie stroniłem od wódki, ale tak koło północy nie miałem już ochoty. Nawet nie byłem pijany, po prostu nie lubię pić wódki. Okazało się, że bardzo dobrze zrobiłem. Samochód zostawiłem na podwórku w Zgliczynie, a na przyjęcie weselne zabraliśmy się z rodzicami Asi. Prowadził pan Andrzej, czyli ojciec panny młodej. Uznałem, że mogę sobie wypić tyle, na ile będę miał ochotę. Nie pomyślałem jednak, że ojciec panny młodej też się napije z niejednym biesiadnikiem. Koniec końców poprosił mnie, żebym ja prowadził. Była już piąta rano, więc zdążyłem mniej więcej wytrzeźwieć przez te kilka godzin. Zawiozłem ich do domu i wróciłem jeszcze po parę młodą, świadka i Karola. Położyłem się spać o szóstej.
Spaliśmy do południa. Czekały nas jeszcze poprawiny o piętnastej. Obejrzałem występ Szymona Kołeckiego w podnoszeniu ciężarów. Zdobył srebrny medal, osiągając w dwuboju 403 kg.
Poprawiny były już trochę nużące. Byłem niewyspany i zmęczony. O siódmej zdecydowaliśmy się na odwrót. Zabrał się z nami jeszcze brat cioteczny Afuli, Artur zwany Skałą. Zajechaliśmy do Zgliczyna po rzeczy i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Minęła już ósma i robiło się ciemno. Pogoda w miarę dopisywała. Dopiero po wjechaniu na krajową siódemkę zaczął siąpić deszcz. Był bardzo duży ruch, ale głównie w stronę Warszawy. Do samego Olsztyna byłem oślepiany światłami jadących z naprzeciwka pojazdów. Do Olsztyna wjechaliśmy kilka minut po dziesiątej. Zawiozłem Skałę na Jaroty, a po chwili i my byliśmy w domu. Przebrałem się na sportowo i pojechałem oddać samochód tacie. Do domu wróciłem na rowerze. Na szczęście nie padało. Zmęczony jak byk po corridzie umyłem się i padłem na łóżko.

Brak komentarzy: